CZYTAM W ORYGINALE || MELANIE HARLOW - DRIVE ME WILD

CZYTAM W ORYGINALE || MELANIE HARLOW - DRIVE ME WILD

 


Gruff but funny mechanic burned by love? Check.

Guy who takes in orphaned kittens? Check.

Hot as can be when he reluctantly falls head-over-heels? Check.

My new book boyfriend? All the checks.

Drive Me Wild is your summer must-read!"

— Julia Kent, New York Times bestselling author

 


Drive Me Wild, an all-new flirty and heartwarming, opposites-attract romance by USA Today bestselling author Melanie Harlow is available now! 



When Blair Beaufort literally crashes into Bellamy Creek wearing a ball gown and a tiara, I should have towed her car, said goodnight, and sent her packing.
I’m a mechanic, not a hotel manager. I've got enough on my plate trying to keep my shop from going under, my overbearing mother off my back, and my baseball team in contention for the league championship. I don’t have time for a former debutante with zero street smarts and a cash flow problem, even if she is crazy beautiful.
Problem is, she’s stranded in my small town, and I’m hiding a protective streak underneath my grumpy exterior that runs deep. So I offer her a place to stay and keep my hands to myself.
For exactly one night.
If only she weren't so gorgeous. So funny. So eager to please. She’s a disaster behind the wheel, but she drives me wild without even trying--at work, at home, in the back of my truck . . . I can’t get enough of the way she makes me feel.
But I know better than to think it can last. She wants a fairy tale, and I’m no prince.
So when it comes time for her to leave, there’s nothing I can do but let her go.
No matter how much it hurts to say goodbye.


Melanie Harlow skradła moje czytelnicze serce już dawno temu. Jednak gdy zobaczyłam tę okładkę, przeczytałam opis... wiedziałam, że muszę przeczytać ją najszybciej, jak się da.

Griffin jest humorzasty, ale do bólu lojalny, ma rodzinę, którą kocha, przyjaciół, których szanuje i warsztat, w który inwestuje wszystko, co może. Mężczyzna jest też przywiązany do tego warsztatu, do historii, jaka się za nim kryje. Z każdą kolejną przeczytaną stroną, łatwo zauważyć, że ten seksowny mężczyzna ma tak naprawdę wielkie serce, które uparcie skrywa za murem nieprzystępności.

Blair to słodka, młoda kobieta, która pragnie zacząć wszystko od nowa. Za sprawą pewnej szarlotki, wpada z hukiem w życie Griffina, który nie może się oprzeć damie w opałach. Blair od razu angażuje się w pomoc mężczyźnie, który o nią zadbał i błyskawicznie podbija serca mieszkańców miasteczka.

To, co w tej książce jest naprawdę fantastyczne, to chemia pomiędzy bohaterami. Nie ważne czy się droczą, pracują, flirtują czy uprawiają seks, ciągle między nimi iskrzy. To właśnie dzięki ich relacji oraz historii bohaterów drugoplanowych, nie przeszkadzała mi pewna przewidywalność w tej powieści.

Ta książka jest cudowna!
Po raz kolejny intuicja mnie nie zawiodła, dostałam powieść, przy której się śmiałam, wzruszałam, cieszyłam się każdą kolejną przeczytaną stroną. Drive Me Wild to pełna emocji, humoru seksowna powieść z fantastycznymi bohaterami. Jeśli podobnie jak ja, lubicie romanse osadzone w małych miasteczkach, ta książka jest dla was!




Download your copy today!
Amazon: https://amzn.to/3a8MLGM
Amazon Worldwide: http://mybook.to/drivemewild
Amazon Paperback: https://harlow.pub/DriveMeWild-pb 


Add DRIVE ME WILD to Goodreads: https://bit.ly/2PyRjNp


AGNIESZKA OPOLSKA - ARI || FRAGMENT

AGNIESZKA OPOLSKA - ARI || FRAGMENT

 

I: Obraz

Poniedziałkowy poranek rozpoczął się tak jak zwykle, znienacka, od razu po piątkowym wieczorze.

 – Witam szanowne panie, szanownych panów i szanowną Marion Girus  – przywitał studentów profesor Zygmunt Frych, wyróżniając Marion, której nazwisko zwyczajowo przekręcił.

Marion Girous miała francuskie pochodzenie i fonetycznie jej nazwisko brzmiało „Żihu”, ale profesor liternictwa za nic miał francuską fonetykę. Jej prośby kwitował pytaniem: „Czy ja wyglądam na Francuza?”.

– A skoro już pani Girus zaszczyciła nas swoją obecnością, zapraszam! – Poklepał biurko, jakby przywoływał psa.

Zygmunt Frych był malutkim człowiekiem o nieproporcjonalnie dużym ego. Miał pięćdziesiąt parę lat i twarz wieśniaka – czerwoną i tłustą. Usta ściągnięte w dzióbek określały z góry ustalony stosunek między nim a resztą świata.

Ari poczuła, jak ogarnia ją fala gorąca. Trzymając w ręku zadanie, na miękkich nogach przeszła przez salę. Jej drogę śledzili wszyscy studenci z roku, w tym Justyna Bugaj, która, widząc spiętą twarz Marion, uśmiechnęła się pod nosem.  Masz za swoje, Girusie!, pomyślała.

Ari stanęła przy biurku profesora.

– Zaraz zobaczymy, co też pani przygotowała. – Jego małe, głęboko osadzone oczy świdrowały ją na wylot, gdy kładła przed nim zadanie.

Frych zdjął okulary i przeczesał palcami rzadkie włosy, układając je misternie na łysej polanie. Wyciągnął szyję w kierunku położonej przez Marion kartki i prawie dotknął koniuszkiem nosa, kiedy śledził odstępy między literami w napisie AKADEMIA SZTUK PIĘKNYCH W KRAKOWIE. Z boku wyglądało to komicznie, ale Ari nie było do śmiechu. Wiedziała, co zaraz nastąpi.

– No to proszę o projekt logotypu!

Stała, nieporuszona, a on już wiedział. Na jego twarzy pojawił się mściwy uśmiech.

– Pani chyba żartuje?! Przecież to zadanie z poprzedniego semestru.

Co miała mu powiedzieć? Że nie ma komputera? Że nie potrafi obsługiwać ilustratora? Ale chwyciła się tej deski ratunku.

– Widzi pan, ja nie mam komputera… – wydusiła w końcu.

– To trzeba było skorzystać ze szkolnego!

– Ale…

– Jakie „ale”? Co pani jeszcze chce tłumaczyć? Swoje lenistwo, swój brak umiejętności obsługi programów? Proszę mnie nie rozśmieszać! Tu jest Kraków. Jest pani na najbardziej prestiżowej uczelni artystycznej w Polsce. Może przypomnę pani, kto tu studiował: Roman Cieślewicz, jeden z największych grafików drugiej połowy dwudziestego wieku; Czesław Słania, jeden z najwybitniejszych rytowników europejskich; Adam Półtawski, autor pierwszego polskiego kroju pisma; Wiktor Górka, jeden z twórców polskiej szkoły plakatu; Franciszek Starowieyski i wielu, wielu innych. A pani przynosi mi t o , z uśmiechem na ustach. – Pomachał kartką z zadaniem, do którego akurat nie mógł się przyczepić, i pacnął nią o biurko. – Zajmuje pani miejsce studenta, który poważnie traktuje naukę, a nie unika zajęć, a później tłumaczy się brakiem komputera. To pokazuje tylko, że rozpieszczone dzieci bogatych rodziców uważają, iż wszystko im się należy! Wykazują artystyczne aspiracje, ale talentu nie posiadają za grosz! Prawdziwe diamenty nie mają szans być oszlifowane, bo takie, taki… k t o ś  studiuje na Akademii. Nie będę przymykał oczu na tę degrengoladę! Ja pani nie popuszczę i nie zaliczę pani tego zadania! I taki będzie koniec pani artystycznej kariery! I jeszcze jedno! Kolejna nieobecność i skreślam panią z listy uczestników zajęć!

Ari wracała na miejsce ze spuszczoną głową. Nikt mi przecież nie załatwił miejsca na akademii, przygotowałam teczkę sama i zdałam egzaminy, dostałam się jak wszyscy w mojej grupie, uczciwie. Co oni teraz o mnie myślą?, zastanawiała się. Podniosła wzrok i natknęła się na triumfujące spojrzenie Justyny Bugaj, która karmiła się jej porażką. Justyna właśnie ściągała usta i przesyłała jej całuska. Ari uśmiechnęła się do niej sztucznie, przechwyciła wątpliwy gest wsparcia i złożyła go na swoich pośladkach. Pocałuj mnie w dupę, Justyś, poklepała się po tyłku. Nie patrząc już na nikogo, wyjęła szkicownik i do końca zajęć rysowała karykaturę Frycha jako legwana w terrarium.

*

Ian wyszedł z galerii na ulicę zalaną światłem. Dzień był mroźny, ale słońce świeciło jasnym blaskiem. Szron jak brylantowy dywan wyścielał kocie łby Sławkowskiej. Mężczyzna zaciągnął się ostrym powietrzem i powiedział do słuchawki, starając się opanować irytację:

– Tak, jestem na miejscu, czekam na obrazy. Dojechała tylko część. Galeria? Nie nazwałbym tego galerią. Nie mają nawet alarmu. Trzeba odświeżyć pomieszczenia. Robotnicy mieli przyjść teraz, przyjdą za godzinę… Same komplikacje i dodatkowe koszty. Nie mają tu nawet porządnego ekspresu do kawy. Zaproponowano mi kawę rozpuszczalną, ze słoika. Nie rozumiem, dlaczego Shara uparła się akurat na tę galerię. – Szedł w stronę rynku i cierpliwie udzielał odpowiedzi na kolejne pytania Katherine. – Bardzo… Akurat Kraków mi się podoba. Pogoda? Nie, nie jest zimno. Taka sama jak w Paryżu. Muszę tu wszystkiego dopilnować. Zobaczymy. Jeśli dobrze pójdzie… – Jego uwagę zwróciła ruda dziewczyna z wielką teczką malarską, która spłoszyła stado gołębi, wbiegając w nie. – To wpadnę. – Nie potrafił już skupić uwagi na rozmowie. – Zadzwonię później – rzucił do słuchawki i rozłączył się. Nie, to niemożliwe!, pomyślał i zmrużył oczy, żeby wyraźniej widzieć jej twarz.

*

Zapach gorącej czekolady snuł się uliczkami i wabił przechodniów. Przełknęła ślinę, gdy niewidzialna taśma oplotła ją i ściągnęła przed witrynę kawiarni. Na wystawie piętrzyły się poukładane michałki i kasztanki, które zdawały się wołać: „Zapraszamy, poczęstuj się!”.

– Poproszę duży kubek ciemnej czekolady z podwójną bitą śmietaną… Dopłacę.

Ari nie lubiła bezczynnie siedzieć i czekać, dlatego wyciągnęła szkicownik i narysowała projekt logotypu, który przedstawiał się następująco: tabliczka czekolady topiła się, spływając prosto na jej język. „CzekoladAri” – tak nazywałaby się jej osobista pijalnia czekolady. Żołądek dziewczyny zaburczał niecierpliwie.

Wielką szklankę wypełniała brązowa lawa, śmietana piętrzyła się jak śnieg na Mount Everest. Ten piękny szczyt, w który wbiła łyżkę, pokrywały wiórki czekolady. Zamknęła oczy i odpłynęła. Cudowna konsystencja, ciepła, gęsta, słodko-gorzka. Ktoś, kto jej sobie odmawiał, był dla siebie okrutny. Przysmak znikał ze szklanki, a wspomnienie zajęć z liternictwa zacierało się powoli.

Siedział nieopodal i przyglądał się, jak dziewczyna pochłania czekoladowy deser. Towarzyszyły mu fascynacja i przerażenie, gdy analizował rysy jej twarzy. Tak bardzo mu ją przypominała. Zaciskał palce na uchwycie filiżanki, w której stygła od paru minut kawa i niecierpliwie czekał, aż spojrzy na niego. Chciał zobaczyć tylko kolor jej oczu, potwierdzić coś, co nie mogło być przecież realne. Dziewczyna tymczasem schowała się za flakonem z kwiatami i zaczęła wylizywać szklankę. Kiedy jej język nie był w stanie sięgnąć dalekiego dna, odgarnęła czuprynę rudych włosów i wyprostowała się. Jej twarz ozdobiły brązowe kółko wokół ust i czekoladowe plamy na nosie. Sięgnęła po chusteczkę i po raz pierwszy rozejrzała się po kawiarni. Ian spanikował i schował się za gazetą.

Ubrany był w białą koszulę rozpiętą niedbale pod szyją i marynarkę. Jego niebieski płaszcz z kołnierzem obszytym futrem zwisał z krzesła. Biznesmen albo student ostatnich lat uczelni ekonomicznej, wysnuła hipotezę. Chociaż ten płaszcz pasował bardziej do modela albo studenta wzornictwa.

Do stolika nieznajomego podeszła kelnerka. Uśmiechała się tak szeroko, że można było zobaczyć jej siódemki i ósemki, potem nawet dziewiątki i dziesiątki. Feromony unosiły się wokół niej jak pszczoły nad słoikiem z miodem. Wyginała się niczym kandydatka na miss mokrego podkoszulka przed przewodniczącym kapituły konkursu w Pcimiu Dolnym. Demonstrowała pokaźny biust, podając gościowi kartę dań.

– Would you like to order anything else?[1] – zapytała go śpiewnym angielskim.

Uśmiechnął się obojętnie i zamówił jeszcze jedno espresso. Kelnerka podziękowała i odeszła, kołysząc się w prawo i lewo, podnosząc kolana, jakby przechodziła przez niewidzialne przeszkody. Bocianica na łowach! Ari zachichotała na tyle głośno, że mężczyzna spojrzał w jej stronę.

Aż drgnął, gdy zobaczył zieleń jej tęczówek. Fala nieuchwytnych już wspomnień, mętnych wyobrażeń i kształtów przesunęła się jak sen w jego myślach. Bezwolnie pokręcił głową, po czym natychmiast wbił wzrok w gazetę, starając się zatuszować reakcję.

Jak on na mnie dziwnie popatrzył, pomyślała Ari i zaczęła bawić się łyżeczką, stukając nią o blat. Mężczyzna, pochyliwszy się nad gazetą, przejechał palcami po czole. Wargi miał zaciśnięte mocno, do białości. Była nie tyle zaciekawiona, co przestraszona natarczywością jego spojrzenia. Nie patrzy się tak na kogoś, kogo widzi się pierwszy raz w życiu, pomyślała i zerknęła w jego kierunku. Brązowe oczy tego człowieka znowu na nią patrzyły. Ari z zaskoczenia otworzyła usta i gwałtownie nabrała powietrza, ale on uśmiechnął się przyjaźnie, a jego twarz stała się bardzo atrakcyjna. Miał ładny, prosty nos, ciemne, brązowe oczy, przydługie, swobodnie ułożone włosy i wyjątkowo zadbane ręce.

Rozciągnęła usta w uśmiechu zakłopotania i zamieszała łyżką w pustej szklance. Nie była kimś, kogo interesują tacy mężczyźni. I vice versa. Wyskrobała resztki czekolady, wciąż czując na sobie jego spojrzenie. Merde![2] Może jednak mu się podobam?! Podniosła głowę, żeby sprawdzić, co robi. Czytał „Le Monde”. Czyżby był Francuzem?

Gazeta opadła po raz trzeci i ich spojrzenia znowu się spotkały. W panice jej wzrok ześlizgnął się z jego twarzy, przejechał po stolikach, ludziach, filiżankach i zatrzymał się na kwiatku w donicy. Co za idiotyczna sytuacja. Marion już chciała wstać, podejść do niego i zapytać, czy może widzieli się kiedyś wcześniej, ale kelnerka przyniosła mu espresso. Odłożył gazetę, wypił je od razu i wstał. Rzucił na stół stówkę i zdjął z oparcia płaszcz. Niebieskie futro otuliło jego szyję. Z kieszeni marynarki wypadła mu ulotka.

A teraz raźnym krokiem zmierzał w kierunku Marion. Zatrzymał się i popatrzył na nią po raz ostatni. Podniosła duże, zielone oczy i nerwowo odgarnęła kosmyk włosów. Mężczyzna rozchylił usta, aby się pożegnać, ale nie powiedział nic, bo jego spojrzenie ześlizgnęło się na szkicownik, który leżał obok brudnej od farb ręki dziewczyny. Nagle suche powietrze i zapach słodkich ciastek, czekolady, owoców i landrynek zaczęły go dławić. To ona, to musi być ona!, powtarzał w myślach. Wypuścił powietrze z westchnieniem i wyszedł.

Co to miało znaczyć?, pomyślała Marion. Podeszła do jego stolika i podniosła ulotkę, którą zgubił. Była to mała broszura na temat wernisażu jakiejś artystki przy Sławkowskiej.

Wyjęła z kieszeni pieniądze i zostawiła na stoliku. Chwyciła teczkę i wybiegła na zewnątrz. Widziała, że mężczyzna skręca w prawo. Coś kazało jej iść za nim. Oddanie ulotki wydawało jej się dobrym pretekstem, żeby zacząć rozmowę. Już była przy kiosku, gdy ktoś złapał ją za ramię.

– Nie zapłaciła pani za podwójną śmietanę! – upomniała ją kelnerka.

Marion obserwowała niebieski płaszcz, który się oddalał, i szukała w kieszeniach pieniędzy. Wyjmowała po dwadzieścia, pięćdziesiąt groszy i podawała je dziewczynie. Ta liczyła drobne, a kiedy już doliczyła się trzech złotych, po nieznajomym nie było śladu. Cóż, to i tak było bez znaczenia. Schowała ulotkę do teczki malarskiej i wyciągnęła papierosy. Zapaliła jednego i szła wzdłuż Sławkowskiej, w stronę uczelni. Pasek teczki wrzynał jej się w ramię. Niosła w niej duże płótno i farby. Dziś chciała skończyć martwą naturę, którą rozpoczęła dwa tygodnie temu.

Słońce odbijało się w szybach sklepów i błyszczało na mokrej od topniejącego szronu ulicy. Przejechała dorożka. Jakaś para oglądała obraz w witrynie galerii. Przystanęła obok nich.

– Nie chciałabym mieć czegoś podobnego w pokoju. Po co się karmić taką deprechą? – mówiła dziewczyna do chłopaka. – Kiedyś sztuka o czymś mówiła, poruszała ważne problemy. Dziś wystarczy, że artysta ma zły dzień, namaluje takie straszydło i już wszyscy się mają zachwycać, przeżywać z nim egzystencjalne katusze. Takie same katusze przeżywam, wkuwając tablicę Mendelejewa.

Marion z ciekawością przyglądała się obrazowi, o którym rozmawiali. Mała dziewczynka siedziała na podłodze odwrócona tyłem i bawiła się lalką bez oczu. Wokół rozrzucone były drewniane klocki z wytłoczonymi literami.

– Jaki piękny! Dawno nie widziałam czegoś tak wspaniałego! – wyrwało jej się i dotknęła zimnej szyby. – Muszę tam wejść!

Oboje popatrzyli na nią jak na wariatkę, ale Marion nie zwracała na nich uwagi, chciała zobaczyć inne prace artysty. Zerknęła na zegarek w telefonie. Zajęcia z malarstwa miały rozpocząć się za kilka minut. Cóż, najwyżej się spóźnię, pomyślała i otworzyła drzwi do galerii.

– Halo! – zawołała w pustą przestrzeń i weszła do środka.

Rozglądała się w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby jej powiedzieć coś o obrazach autora, ale ku jej zaskoczeniu nikogo nie zastała. Przestronne wnętrze wyłożone było białym marmurem. Pod ścianami stały nierozpakowane jeszcze płótna, pachniało farbą. Nagle jej rozbiegany wzrok zatrzymał się na jednym z płócien. Później, kiedy Ari próbowała sobie przypomnieć tamten moment, nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego podeszła do niewielkiego obrazu, jak to się stało, że znalazł się w jej rękach. Pamiętała tylko, że odwróciła go, i że ogarnęło ją przedziwne uczucie zdziwienia pomieszanego z ekscytacją. Na obrazie namalowana była kobieta. Zaraz, zaraz, myślała, przewracając oczami. Na ulotce, którą zgubił nieznajomy, znajdowało się zdjęcie podobnej osoby! Otworzyła teczkę i z samego dna wyszperała pogiętą broszurkę. Porównywała mały portret i czarno-białe zdjęcie, na którym znajdowała się kobieta w pracowni malarskiej. Na fotografii wydawała się młodsza, ale z pewnością była to ta sama osoba. Przeczytała napis: „Shara Dolores – artystka”. Format portretu był mniejszy niż duży zeszyt. Uwagę Ari przykuły piękne, niebieskie tło i przejmujące kolory. Nie mogła oderwać wzroku od załzawionych oczu kobiety, które wydawały się być namalowana kilkoma ruchami. To się nazywa wolność w malarstwie, pomyślała Ari z zachwytem, zastanawiając się, w jaki sposób przy tak oszczędnych pociągnięciach pędzla, można osiągnąć taki realizm. Serce dudniło jej w piersi, gdy podchodziła do okna, aby lepiej dostrzec szczegóły. To nietuzinkowe malarstwo miało w sobie znamiona warsztatu mistrzów, ale było też oryginalne. Dolores używała kolorów w zaskakujący sposób. Łączyła barwy, które nie powinny ze sobą współgrać. Obraz, mimo niewielkich rozmiarów, był jak kosmos, w którym można zanurzyć się i odpłynąć. Ari nieśmiało przejechała palcem po płótnie. Gładkie jak lustro…

Zza drzwi dobiegł kobiecy głos. Ari podskoczyła. Zdała sobie sprawę, że stoi przy oknie z obrazem, którego nie powinna ruszać, że ktoś tu zaraz wejdzie. Stukot obcasów stał się głośniejszy. Kiedy odwracała się od okna, obraz wyślizgnął się z wilgotnej od potu dłoni i uderzył o szybę. Z przerażeniem i zdziwieniem obserwowała, jak wpada do jej teczki malarskiej. Wyglądało to tak, jakby był na gumce, która wciągnęła go do środka. Ari włożyła drżącą rękę do teczki. Farby i pędzle przesunęły się z jednego jej końca na drugi. Zamiast obrazu wyjęła szkicownik. Pod palcami wyczuwała papiery, luzem wrzucone szkice, blejtram, ale obraz wyparował. Ari oblała się potem. Przez jej głowę przebiegły setki chaotycznych myśli. Nikt mi nie uwierzy! Gdzie on jest? Może go tam nie ma? Uniosła teczkę. Pasek zsunął jej się z ramienia. Łapiąc go, straciła równowagę i zrobiła krok do przodu. Teczka osunęła się na podłogę. Wtedy ktoś chwycił za klamkę. Drzwi otworzyły się. Ari straciła resztki zdrowego rozsądku, porwała teczkę z podłogi i wybiegła.

– Stój!  zawołał kobiecy głos.

Ari nie zareagowała. Wbiegła w grupę turystów.

Szła szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie.

Nikt nie widział mojej twarzy. Nikt nie widział mojej twarzy…

[1] Would you like to order anything else? (ang.)  Czy chciałby pan jeszcze coś zamówić?

[2] Merde! (fr.)  Cholera!




PRZECZYTAJ JUŻ DZIŚ!

BARBARA MIKULSKA - PRZEKUPIĆ WIEDŹMĘ || FRAGMENT

BARBARA MIKULSKA - PRZEKUPIĆ WIEDŹMĘ || FRAGMENT

 


Rozdział 1

– Zawsze wiedziałam, że życie facetów kręci się wokół dupy – wyznała Kostka i pociągnęła potężny łyk wina. Siedziała na wersalce z podkulonymi nogami. Cieszyła się, że zapada zmrok, a Tuśka nie włączyła światła. Wątły blask jednej świeczki ledwie rozpraszał ciemności. Pochyliła niżej głowę, a długie, ciemne włosy niemal całkiem zasłoniły jej twarz. Nie chciała, żeby przyjaciółka dostrzegła, jak bardzo ją boli.
– Koło jakiej dupy? – spytała Marta, dzielnie dotrzymująca kroku koleżance.
– Chudej i młodej.
– Co?
– Młoda i chuda dupa padła na umysł Marcina i przesłoniła mu widok mojej.
– Jako że nic nie rozumiem, proponuję, żebyś przestała na chwilę pić i wypiła mocną kawę, a potem opowiedziała wszystko od początku.
– To mam pić, czy nie pić? – próbowała żartować Kostka, ale widać było, że nie bardzo jej to wychodzi. – Mogę zanocować u ciebie? – spytała w końcu płaczliwie i niemal natychmiast zasnęła.

***

– Będziesz płakać?
– Zwariowałaś? Z powodu kolejnego skurwysyna, który pojawił się w moim życiu? W życiu.
– A powiesz, co się stało?
– Powiem, tylko zaparz kawy, bo łeb mi pęka. Co myśmy wczoraj żłopały?
– Bez specjalnego wdawania się w szczegóły: wszystko. Wyczyściłyśmy barek z resztek.
– Chyba było tego sporo – Konstancja przełknęła ślinę – biorąc pod uwagę, jak się dziś czuję.
Marta podniosła się z fotela i podreptała do mikroskopijnej wnęki, szumnie nazywanej kuchnią. Po chwili dobiegł stamtąd podniesiony głos, wywołujący kolejną falę bólu.
– Będziesz piła czarną czy z mlekiem?
– Czarną, ale z cukrem. I nie wrzeszcz tak, Tuśka – poprosiła – bo rozsadzi mi głowę.
Marta starała się jak najciszej ustawiać na stole kubki, cukiernicę, łyżeczki i spodeczek z połówką cytryny.
– Trzeba było tyle nie chlać. Mówiłam ci przecież…
– Dobrze wiesz, że nie chodzi o litraż, tylko o mieszankę. – Konstancja sięgnęła po swój kubek, posłodziła dwie czubate łyżki i skosztowała. – Dobre. Ale cytryny nie wcisnę, bo to jakiś kretyński zabobon. Nie chcę sobie popsuć kawy.
– To nie zabobon – oburzyła się Marta. – Zawarte w cytrynie…
– Tuśka, oszczędź sobie gadania. Raz cię posłuchałam i potem o mało nie puściłam pawia.
– To nie przeze mnie i nie od kawy z cytryną. Jakiś kretyn wymyślił, że skoro nie ma ani lodu, ani soku pomarańczowego, to możemy wypić ciepłe campari z rozpuszczonymi lodami truskawkowymi.
– Od czegokolwiek to było, więcej takiego świństwa nie ruszę.
Na znak, że dyskusja zakończona, Kostka rozsiadła się na wersalce, pociągnęła nogi i oparła się wygodnie. Dłonie grzała o duży porcelanowy kubek z wizerunkiem pomarańczowej biedronki w czarne kropki. Marta miała identyczny, ale jej biedronka była czerwona.
– Mów – zachęciła cicho Tuśka.
Konstancja przez chwilę popijała gorący napój i zastanawiała się, od czego zacząć.
– W piątek zadzwonił Jacek. Zapytał, czy nie posiedziałabym do niedzieli wieczorem z dzieciakami. Mieli z Anką wyskoczyć na parę dni do Bukowiny. Ustawiali to od dawna, podobno teściowa była urobiona jak ciasto na drożdżówki, ale okazało się, że nie przewidzieli jednej okoliczności. Jej fagas wymyślił, że w ten weekend pojadą na daczę, bo ktoś tam powiedział, że wysypały grzyby.
– Wiedział o planach Jacka i Anki wobec babci Sabinki? – Marta zadała bardzo rzeczowe pytanie.
– Oczywiście, że nie. – Kostka się skrzywiła. – Ale przecież wyjazd na własną działkę można przełożyć na dowolny termin. No dobra, Sabina powinna była to uzgodnić wcześniej ze swoim facetem. Z jakichś przyczyn tego nie zrobiła i mój braciszek został na lodzie. W związku z tym zadzwonił na pogotowie opiekuńcze, czyli do mnie.
Konstancja przerwała opowieść, żeby dolać sobie gorącej kawy z ekspresu. Wędrówkę do kuchenki wykorzystała na uporządkowanie kłębiących się w głowie myśli.
– Wkurza mnie to okropnie – rzuciła, sadowiąc się ponownie na wersalce.
– Co cię wkurza?
– To. Każdy uznaje, że skoro nie jestem obarczona mężem i bachorami, to można mnie szarpać na wszystkie strony.
– Mogłaś odmówić. – Marta skryła lekko złośliwy uśmieszek.
– Jackowi? Wiesz, że jemu nigdy bym tego nie zrobiła.
– Wiem. – Marta poklepała przyjaciółkę po kolanie. – Wiem, nie tłumacz się. Mów, co było dalej.
– Pojechałam do domu, żeby zabrać trochę ciuchów. Żebyś ty widziała minę tego sukinkota!
– O kim teraz mówisz?
– Jak to o kim? O tej gnidzie, Marcinie! Minka mu się wyciągnęła jak dzieciakowi z domu dziecka, który spodziewał się samochodu na baterie, a okazało się, że opiekunowie w ogóle zapomnieli, że ma urodziny.
– Mysza, jesteś obrzydliwa. Jak możesz kpić z porzuconych dzieci?
– Przepraszam, nie kpię, chciałam ci tylko zobrazować ogrom jego rozczarowania.
– No dobra, zobrazowałaś, dawaj dalej.
– Wyjaśniłam, wycałowałam, obiecałam, że wynagrodzę mu z nawiązką…
– Oszczędź mi szczegółów! Do rzeczy!
Konstancja wciągnęła głośno powietrze.
– Okej, pomyślałam, dobra ciotka powinna myszakom coś kupić. Coś pysznego i absolutnie niezdrowego. Wiesz, jakiego fioła ma Anka na punkcie zdrowej żywności, nie? Ale miałam pewność, że tym razem nie piśnie nawet słowa, w końcu ratowałam romantyczny weekend w górach. Padło na lody waniliowo-czekoladowe, litrowe opakowanie. O kurwa!
Na chwilę zapadła cisza. Marta nie wiedziała, co wywołało taką reakcję przyjaciółki.
– Możesz jaśniej? – poprosiła nieśmiało.
– Mam albo lodowe jezioro na środku sypialni, albo całą torbę upieprzoną tym cymesem. Nie wiem, co zrobiłam z lodami. Gdzie mogłam je pizgnąć? Wyobrażasz sobie? Kompletna amnezja.
– Nie przejmuj się. Lody nie atrament, łatwo schodzą – pocieszyła ją Marta.
– Masz rację. – Kostka machnęła ręką. – I tak już teraz za późno. No więc zrobiłam zakupy i jadę do myszaków, a tu nagle telefon. Znowu dzwoni mój kochany brat i mówi, że pożar ugaszony. Teściowa, znaczy Sabina, pożarła się z tym swoim i w ramach protestu chętnie przeniesie się na parę dni do wnucząt. Myślałam, że szlag mnie trafi, ale z drugiej strony nawet się ucieszyłam. Stwierdziłam, że zrobię niespodziankę Marcinkowi. No i zrobiłam.

***

Kostka postanowiła, że wstąpi jeszcze do chińczyka i kupi na kolację ryż z warzywami oraz sajgonki. Trochę jej się z tym zeszło. Gdy stanęła pod drzwiami, zerknęła jeszcze na wyświetlacz komórki: dochodziła dziewiąta. Pomyślała, że Marcin pewnie wcina chipsy i ogląda jakiś film. Dziewczyna otworzyła po cichutku drzwi i najpierw skierowała się do kuchni, odstawiła zakupy na blat szafki, potem powiesiła kurtkę na wieszaku w przedpokoju i na paluszkach zajrzała do sypialni, skąd dochodziła muzyka i jakieś dziwne odgłosy.
Zajrzała i zamurowało ją. Przed jej oczami unosiły się i opadały w dość równym rytmie nieopalone pośladki Marcina. Na bladym tle wyraźnie odcinały się kobiece dłonie z pomalowanymi na czerwony kolor paznokciami. Muzyka rzeczywiście dobiegała z telewizora, ale symfonię jęków produkowała siłująca się parka.
Przez dłuższą chwilę Konstancja chłonęła widok, starając się zrozumieć, co właściwie widzi. Kiedy skołatany umysł pozwolił sobie wreszcie na sformułowanie myśli, dalsze wypadki potoczyły się błyskawicznie.
Nie klęła, nie wrzeszczała. Podeszła do telewizora i wyłączyła go. Efekt był piorunujący. Nagle zapanowała cisza; oprócz zwykłych odgłosów dobiegających zza okna, można było usłyszeć jedynie oddechy całej trójki.
Marcin nabrał powietrza, żeby coś powiedzieć, naga dziewczyna próbowała w pośpiechu przykryć się kołdrą, a Kostka wpatrywała się w parę zimnym wzrokiem.
– Nie mów nic! – Gestem powstrzymała chłopaka. – Cokolwiek powiesz, będzie albo kłamliwe, albo totalnie głupie. Za chwilę stąd wyjdę, a wy macie siedem minut, żeby ubrać się i zniknąć. Klucze zostaw w przedpokoju, a twoje rzeczy sama spakuję i dam znać, kiedy możesz je odebrać.
Konstancja odwróciła się i jak automat powędrowała do kuchni. Włożyła chińszczyznę do lodówki, a lody do zamrażalnika. Potem usiadła na krześle i wpatrywała się w zabawki kupione dla bratanków, które ustawiła na stole. Trwała tak do momentu, gdy usłyszała trzaśnięcie drzwiami. Wtedy chwyciła za telefon.
– Tuśka, mogę do ciebie przyjechać?

***

– I co teraz? – spytała Marta.
– Spakuję mu rzeczy, zrobię porządek w mieszkaniu i po sprawie. – Konstancja wzruszyła ramionami. – Nie pierwszy i nie ostatni. Mam nauczkę, żeby nie ufać facetom. Zresztą zawsze to wiedziałam, tylko tym razem udało mi się zapomnieć. Jezuuu – zawyła i ukryła twarz w dłoniach.
– Co znowu?
– Kurwa, ja z nim przecież pracuję. Będę widywać tę zakłamaną mordę za każdym razem, jak tylko wejdę do biura. Może powinnam zmienić robotę?
– Daj spokój, wariatko. Harowałaś jak wół, dostałaś wreszcie ten awans i teraz chcesz zrezygnować? Zaczynać wszystko od początku? Dasz się pokonać jakieś małoletniej pindzi?
– Nie, ale nie wyobrażam sobie stanąć z tym palantem oko w oko w firmie. Chyba ciąży na mnie jakaś klątwa… Może ktoś powinien odprawić egzorcyzmy?
– Przestań. Ty po prostu trafiasz na niewłaściwe egzemplarze.
– Trafiam? Takich facetów, jakich pokazują w romantycznych filmach, na tym podłym świecie nie ma.
– A Jacek?
– On się nie liczy. To nie facet, to brat.
– A mój Paweł?
– Wyjątek potwierdzający regułę.
Dziewczyny zamilkły na chwilę, każda zamyśliła się nad czymś innym. Marta rozważała kosmicznego pecha przyjaciółki. Kostka zaczęła snuć plan zemsty i chyba szybko na coś wpadła, bo złośliwy uśmiech rozjaśnił jej twarz.
– Co jest? – Marta na tyle dobrze znała kumpelę, by wiedzieć, że ten uśmiech nie oznacza nic dobrego.
– Wiem, jak się zemścić!
– Na Marcinie? – upewniła się Tuśka.
– Martuśka, na obojgu. Choć jego bardziej zaboli. Sprawię, że ta pińdzia będzie jego femme fatale.
– To znasz tę dziewczynę?
– Jasne, to ta nowa sekretareczka u nas w firmie. Maila poprawnie napisać nie potrafi, ale dupą pracuje znakomicie.
– Wiesz – Marta wsadziła palec do ust i odgryzała skórkę – zastanawia mnie, dlaczego sprowadził tę dziewczynę do ciebie. Przecież jeśli miał ochotę na bzykanie, mógł się z nią umówić u siebie.
– Lenistwo w czystej postaci – wyjaśniła Kostka. – Nie chciało mu się ruszyć tyłka, uznał, że nic nie ryzykuje, skoro mam spędzić weekend z dzieciakami.



PRZECZYTAJ JUŻ DZIŚ!

MONIKA JOANNA CIELUCH - MĘŻCZYZNA Z TUSZEM NA DŁONI || FRAGMENT

MONIKA JOANNA CIELUCH - MĘŻCZYZNA Z TUSZEM NA DŁONI || FRAGMENT

 


Prolog

Wiesz, dlaczego ponownie pojawiłem się w twoim życiu? Hania, wiesz? Nie? Pojawiłem się po to, żebyś zrozumiała, dlaczego z nikim innym ci nie wychodziło. I możesz mi pieprzyć, że straciliśmy swoją szansę, ale w głębi serca wiesz doskonale, że zasługujemy na drugą. To właśnie ja jestem tym gościem, którego widzisz we wstecznym lusterku, i jeśli, oddalając się, nie wciśniesz cholernego hamulca, z czasem zniknę. Zniknę, Hania, już na zawsze. A pragnę po prostu być. Chcę kochać tak, byś czuła wylewającą się ze mnie miłość, byś mogła dostrzec zachwyt i uwielbienie w moich oczach − w momencie, gdy zdejmuję z drżącej ciebie koronkową bieliznę. Chcę wypełniać twoje usta swoim palącym oddechem, uszy najczulszymi pieszczotami i serce obezwładniającym uczuciem miłości, najszczerszą obietnicą bycia.
Nie zgub mnie, Hania. Nie zostawiaj na tym cholernym poboczu złamanego i zranionego.
Nigdy, rozumiesz? Po prostu zaufaj. Zamknij oczy, naciśnij hamulec. Zatrzymaj auto, a potem wyskocz z niego w pośpiechu i biegnij. Biegnij do mnie. A gdy będziesz już blisko, gdy dobiegniesz do celu… przytul tak, jak jeszcze nigdy tego nie robiłaś.

***

Queenstown, Nowa Zelandia
Ból zbyt mocno zaciśniętej szczęki odbijał się dotkliwym pulsowaniem w skroniach. Jakub palcami nerwowo wystukiwał bliżej nieokreślony rytm na kremowej porcelanie filiżanki. Był spięty. I choć starał się nie wzbudzać swoim zachowaniem jakichkolwiek podejrzeń, ostatecznie w zniecierpliwieniu śledził mijających go przechodniów, wzrokiem skrytym za sportowymi okularami przeciwsłonecznymi, postukując przy tym nogą pod stolikiem.
Jego uwagę przykuł rosły mężczyzna, na oko przekraczający pięćdziesiątkę, z szarą kopertą w ręce. Obserwował, jak ów Nowozelandczyk szybkim ruchem odsunął metalowe krzesło i zasiadając dokładnie na wprost niego, zdjął z oczu niemodne już okulary przeciwsłoneczne, łudząc się zapewne, iż on uczyni to samo.
Nie zamierzał. Chciał załatwić sprawę jak najszybciej i możliwie najdyskretniej. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował, było kilku szalonych fotoreporterów węszących taniej sensacji.
– Zdjęcia? – zapytał, nie przestając pieścić palcami chłodnej faktury filiżanki.
Detektyw kilkukrotnie poruszył szczęką, dość ostentacyjnie żując gumę i nie spuszczając wzroku z klienta, rozchylił kopertę i wysunął jej zawartość na zimny blat metalowego stolika.
Jakub natychmiast, w sposób niemal łapczywy, pozbierał fotografie i na wstrzymanym oddechu prześledził ich treść, a gdy poczuł się usatysfakcjonowany, pospiesznie wsunął kopertę do wewnętrznej kieszeni czarnej kurtki, jednocześnie pod stołem podając Nowozelandczykowi ustaloną należność zawiniętą w bąbelkową folię.
– Dwadzieścia kafli? – Upewnił się tamten, chwytając swoje wynagrodzenie.
– Dwadzieścia pięć, jeśli powiesz, gdzie znajduje się w tej chwili.
Nowozelandczyk spojrzał na zegarek i, najwyraźniej znając na pamięć harmonogram dnia kobiety, spokojnym głosem oświadczył:
– Frank Kitts Park.
Wypuścił z rąk pieniądze i z pośpiechem odsunął metalowe krzesło. Odchodząc w całkowitym milczeniu, palcami dłoni rozmasowywał obolałą od zaciskania szczękę.

Rozdział 1

Każdy z nas popełnił jakieś ciężkie błędy i przynajmniej raz w życiu przeżył coś, co nie powinno mieć nigdy miejsca. Ty też, Haniu. I choć w sercu żywisz żal do mnie, wiedz, że nie było mi łatwo. Nie byłem gotów zaakceptować nowej rzeczywistości. Dzielić się tobą. Nie potrafiłem dorosnąć. A ty, Hanka, zachowałaś się dorośle, zabierając mi te normalne, niedzielne poranki wypełnione ciepłem twoich ust, smakiem czarnej kawy i zbyt mocno spieczonej jajecznicy?
Zatem… Jesteś gotowa pozwolić mi odejść już na zawsze? Bo wiesz, Hanka, jeśli moja obecność nie przyspiesza twojego tętna, to może faktycznie zrujnowaliśmy naszą miłość? Może nie warto niszczyć tego, co ocalało? Przyjaźń…
Potrafisz być jeszcze moim przyjacielem, Haniu?
Potrafisz?

***

Słysząc w uszach niespokojne szamotanie się przepełnionego obawami serca, z uwagą obserwowała każdy ruch najmniejszej zmarszczki na twarzy Jakuba, która w blasku światła stojącej pomiędzy nimi świecy sprawiała wrażenie wyjątkowo eterycznej. Jego grube ciemne brwi powędrowały w górę, zdradzając zupełne niezrozumienie sytuacji, a panującą od dłuższego czasu ciszę przerwał odgłos upadających na drewniany parkiet sztućców.
– Nie rozumiem.
Uniósł czarne oczy i zatopił je w Hani, niemo domagając się wyjaśnień.
– Tu nie ma nic do rozumienia, po prostu… stało się – wyszeptała, posyłając z lekka przestraszone spojrzenie spod długich ciemnych rzęs. Trzęsącą się dłonią przesunęła po blacie sosnowego stołu zdjęcie w kierunku Jakuba.
– Hania, to jakiś głupi żart? Naprawdę nie jestem w nastroju.
– Nie, to nie żart, i nie wiem, dlaczego tak to odebrałeś.
– Cholera, jak to jesteś w ciąży?
– W piętnastym tygodniu.
Zatopił dłonie w ciemnych i nieco już przydługich włosach, a następnie zerwał się nerwowo, potrącając przy tym kieliszek wypełniony czerwonym winem, którego zawartość błyskawicznie rozlała się po stole.
– Jak to w piętnastym tygodniu? Przecież łykałaś te cholerne pigułki!
– Kuba, uspokój się, proszę. Nie wiem, musiałam jakąś pominąć. Nie zorientowałam się wcześniej, bo… Sam wiesz, jak wyglądają u mnie te sprawy.
Z bólem przeszywającym serce obserwowała, z jaką siłą zaciskał dłonie na marmurowym kuchennym blacie, a silne plecy, te same, do których tak bardzo lubiła przytulać rozgrzany policzek, unosiły się z każdym wzburzonym oddechem.
– Wiem, że nie tak miało to wszystko wyglądać, ale poradzimy sobie – wyszeptała, powstrzymując łzy i delikatnie kładąc palce na jego ramieniu – Wszystko będzie dobrze.
Odwrócił się i otulając jej twarz silnymi, wciąż pachnącymi lateksem dłońmi, przez chwilę szukał w myślach odpowiednich słów.
– Hania, ale co z nami? Co z twoimi studiami, z moją pracą? Przecież wiesz, jak bardzo zależało mi na tym, by móc pracować dla Kellana, jak wiele on może mnie nauczyć, to ogromna szansa dla mnie, dla nas. Dziecko to niekończące się problemy, pieluchy, kolki, nieprzespane noce, jesteśmy na to zbyt młodzi. Cholera, mamy dopiero po dziewiętnaście lat, nie po to uciekaliśmy z Polski, by wpakować się teraz w pieluchy!
– Kuba, przeniosę się na zajęcia wieczorne, mamy przecież Olly’ego, we trójkę…
– Daj spokój! – krzyknął, odpychając Hanię od siebie – Ty nic nie rozumiesz, ja go nie chcę, Hanka… Nie w momencie, gdy wszystko zaczęło się w końcu układać.
– O czym ty mówisz?
– Żyjemy w Londynie, tu wszystkie problemy rozwiązać można zupełnie anonimowo, wystarczy zajrzeć pod pierwszy numer w Yellow Pages i nasze życie wróci do normalności.
– Problemy? − Poczuła dotyk ciepłych kciuków delikatnie gładzących jej wystające kości policzkowe.
– Haniu, chcę mieć z tobą dzieci, bardzo, ale nie teraz, może w niedalekiej przyszłości, może za cztery, pięć lat, gdy stanę na nogi, ruszę z własnym biznesem i będę mógł wam zapewnić właściwe warunki, kupić dom, może nawet psa…
– Kuba?
– Wszystko załatwię, o nic się nie martw, wezmę to na siebie – Złożył pocałunek na czole Hani, przyciągnął jej ciepłe ciało i mocno przytulił.
– Nie – powiedziała głosem stanowczym, z całych sił tuszując jego drżenie i swój strach. Odepchnęła Kubę od siebie. – Nie zabiję go, słyszysz? Ono jest cząstką mnie i ciebie. Jak w ogóle mogłeś to zaproponować? Jak ci nie wstyd, Kuba?
– Hanka, nawet mnie nie denerwuj! Pomyśl o nas. Jak wyobrażasz sobie naszą przyszłość?
– Normalnie.
– Normalnie będzie, jeśli skończysz studia, zrobisz staż, potem specjalizację i…
– Kuba! Przestań! – krzyknęła stanowczo, czując łzy spływające po rozgrzanych emocjami policzkach.
– Ooo, przestań – skomentował, wyrzucając ręce w górę w geście bezradności. – Będziesz teraz beczeć? Ja go nie chcę, Hania, nie teraz. Nie będę zmieniał planów przez wzgląd na…
– Na kogo? Na twoje dziecko?
– Na to coś! – powiedział, ruchem ręki wskazując jej brzuch.
– Coś? – Starała się zachować spokój, mimo emocji, które targały jej drobnym ciałem. Jeszcze nigdy żadne słowa nie zraniły jej tak bardzo. Łzy wzbierające za powiekami przysłoniły Hani widok twarzy Jakuba, a słowa wypowiedziane przez niego odbiły się zimnym echem w jej głowie, w sercu i pokaleczonej duszy.
– To tylko zarodek, zlepek komórek, nic więcej, a poza tym…
Nie wytrzymała.
Po raz pierwszy w życiu posunęła się do tak niegodnego zachowania i mimo łez utrudniających widzenie, na oślep, ale celnie wymierzyła Kubie policzek, boleśnie doświadczając uczucia przeszywającego gorąca w drżącej dłoni.
Czas się zatrzymał. Hania, wciąż płacząc, obserwowała Jakuba pocierającego zaczerwienioną twarz i choć całym sercem kochała go, słowa, które padły z jego ust, w jakiś niezrozumiały dla niej sposób zburzyły łączącą ich miłość, a ta niczym drapacz chmur runęła w dół, niknąc w szarym tumanie kurzu. Mimo to chciała przeprosić. Choć pulsowała w niej dojmująca rozpacz, czuła, iż jej zachowanie przekroczyło pewne normy, ale jedyną rzeczą, którą była w stanie zrobić, okazało się bezczynne obserwowanie, jak Kuba chwyta skórzaną kurtkę, zamaszystym ruchem otwiera drzwi i w milczeniu opuszcza mieszkanie.
Rozpłakała się histerycznie. Czuła, jak nicość otula jej drżące ciało, zimnym oddechem dotyka skóry i wywołuje drżenie szczupłych rąk.

***

Słaniał się na nogach. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek w swoim życiu wlał w siebie tak potężną dawkę alkoholu. Z trudem, mozolnie pokonywał stopnie obitych dywanem schodów prowadzących do mieszkania. Mimo szumu rozbrzmiewającego głęboko w uszach, nie był w stanie wymazać z pamięci widoku łez spływających po policzkach Hani. Nie pomogło nawet opróżnienie butelki. Kochał ją całym sobą, kochał tak, jak w życiu kocha się tylko raz, i choć to Hania wyznaczała mu sens codziennego jestestwa, nie potrafił przełknąć goryczy życiowej porażki, jaką mogło być pojawienie się dziecka w ich życiu. Nie teraz. Nie w momencie, gdy los położył mu u stóp tak długo wyczekiwaną szansę zawodową.
Przez chwilę szarpał się z okrągłą klamką drzwi, następnie przekroczył próg mieszkania i z ostrożnością umieścił jedną czerwoną różę, z pochyloną już główką, na sosnowej szafce. Z niemałymi problemami przekręcił zamek w drzwiach, zrzucając kurtkę na podłogę.
– Hania? – spytał ściszonym, z lekka niewyraźnym głosem. – Słyszysz? – Podpierając się o ściany, podążył w kierunku łazienki, w której dostrzegł palące się światło. Ostrożnie uchylił drzwi i oślepiony intensywnym blaskiem żarówki, zmrużył oczy, próbując zrozumieć obraz, który rejestrował jego mocno zmęczony umysł. Ilość leżących na podłodze białych ręczników z widocznymi śladami krwi przyprawiła go o szybsze bicie serca. Poczuł, jak alkohol w błyskawicznym tempie opuszcza jego organizm a paraliżujący strach przeszywa wszystkie mięśnie.
– Hanka! – Biegiem ruszył w kierunku sypialni. Potknął się w mroku o sportową torbę i tracąc równowagę, boleśnie przytulił policzek do drewnianego parkietu. Potrzebował chwili, by móc się pozbierać. Spróbował wstać. Z wysiłkiem wsparł się na łokciach. Potężny ból przeszył jego żołądek i dopiero po krótszej chwili w półmroku dostrzegł znajomą sylwetkę Olly’ego złowieszczo nad nim zawisłą.
– Popieprzyło cię? – Z trudem wycedził przez zęby, zwijając się z bólu.
Jak przez mgłę dostrzegł wyraz wściekłości widniejący na twarzy przyjaciela, czując uścisk jego silnych dłoni unoszących obolałe ciało do pozycji pionowej, tylko po to, by zaraz przyprzeć je do ściany.
Jakub nie rozumiał sytuacji, w jakiej się znalazł, i o ile ból fizyczny mógł zlekceważyć, o tyle budząca się myśl, że Hani mogło się coś stać, była nie do zniesienia.
– Hania? Gdzie jest Hania?
Zderzenie z pięścią Olly’ego okazało się równie bolesne, co spotkanie z jego kolanem. Zebrawszy się w sobie, odepchnął przyjaciela i uniósł ręce w górę.
– O co ci, kurwa, chodzi, człowieku? Popieprzyło cię do reszty?
Stali naprzeciwko siebie, ciężko oddychając, i mierzyli się wzrokiem. I choć Kuba starał się doszukać w zaistniałej sytuacji jakiegoś punktu odniesienia, najnormalniej w świecie nie był w stanie.
– Co z Hanią? Gdzie ona jest?
– Nie ma jej tu.
– Co znaczy: nie ma?
Obserwował postać zbliżającego się Olly’ego i widząc jego drżące mięśnie twarzy, zrozumiał, że sprawa jest poważna. Mógł przygotować się na atak, zrobić unik lub chociażby odwzajemnić cios, ale gdyby to zrobił, nie byłby sobą. Znali się przecież niemal całe życie i przez ten okres łączącej ich przyjaźni nigdy w żadnej sytuacji nie stanęli przeciwko sobie. Aż do dziś.
– Olly?
Postąpił krok naprzód i natychmiast otrzymał silne uderzenie w twarz, następnie w obolały żołądek. Poczuł w ustach metaliczny smak krwi i nim zdążył otrzeć je pięścią, ponownie znalazł się na podłodze, targany zadawanymi ciosami. Resztką sił schował głowę w ramionach, próbując osłonić ją przed ciosami wymierzanymi przez Olly’ego.
– Ona dla ciebie już nie istnieje, rozumiesz, bydlaku? Jeśli kiedykolwiek spróbujesz się do niej zbliżyć… zabiję cię – wycedził przez zęby, pochylony nad sylwetką Jakuba.
Ostatni obraz, jaki Jakub był w stanie zapisać w swojej bolącej głowie, stanowił widok przyjaciela opuszczającego mieszkanie z dwiema podróżnymi torbami.
Olly na krótką chwilę przystanął w drzwiach i spoglądając na bezwładnie leżącego na podłodze Kubę, zacisnął szczękę, by zapanować nad ponowną chęcią zbluzgania go. Opuścił próg mieszkania i przesadnie głośno zamknął za sobą drzwi. Przerzucił przez ramię torbę, w którą spakował rzeczy Hani. Utkwił wzrok w pięści, na której wciąż widniała krew, a następnie podążył w kierunku wyjścia. Budynek opuścił z uczuciem satysfakcji przyjemnie rozpływającej się w ciele wraz z szybko krążącą krwią.
Wiedział, że kiedyś ten dzień nadejdzie, dlatego też cierpliwie czekał, aż pomyślny wiatr zawieje w jego kierunku, a wówczas z pełną determinacją chwyci go w żagle. Wychodząc z budynku, naciągnął na głowę bawełniany kaptur szarej bluzy i, jakby nigdy nic, wskoczył do taksówki, wypowiadając adres nowego meldunku.
Czuł się wygrany. I właśnie z takim podejściem do sprawy zamierzał realizować wyszczególnione punkty na swojej życiowej liście.
Pomału i skrupulatnie, a przy tym zawsze w asyście sprzyjającego wiatru.




PRZECZYTAJ JUŻ DZIŚ!


POZNAJ POCZĄTEK TEJ HISTORII I PRZECZYTAJ DARMOWE OPOWIADANIE!

Copyright © 2014 My fairy book world , Blogger