AGNIESZKA OPOLSKA - ARI || FRAGMENT
I: Obraz
Poniedziałkowy poranek rozpoczął się tak jak zwykle, znienacka, od razu po piątkowym wieczorze.
– Witam szanowne panie, szanownych panów i szanowną Marion Girus – przywitał studentów profesor Zygmunt Frych, wyróżniając Marion, której nazwisko zwyczajowo przekręcił.
Marion Girous miała francuskie pochodzenie i fonetycznie jej nazwisko brzmiało „Żihu”, ale profesor liternictwa za nic miał francuską fonetykę. Jej prośby kwitował pytaniem: „Czy ja wyglądam na Francuza?”.
– A skoro już pani Girus zaszczyciła nas swoją obecnością, zapraszam! – Poklepał biurko, jakby przywoływał psa.
Zygmunt Frych był malutkim człowiekiem o nieproporcjonalnie dużym ego. Miał pięćdziesiąt parę lat i twarz wieśniaka – czerwoną i tłustą. Usta ściągnięte w dzióbek określały z góry ustalony stosunek między nim a resztą świata.
Ari poczuła, jak ogarnia ją fala gorąca. Trzymając w ręku zadanie, na miękkich nogach przeszła przez salę. Jej drogę śledzili wszyscy studenci z roku, w tym Justyna Bugaj, która, widząc spiętą twarz Marion, uśmiechnęła się pod nosem. Masz za swoje, Girusie!, pomyślała.
Ari stanęła przy biurku profesora.
– Zaraz zobaczymy, co też pani przygotowała. – Jego małe, głęboko osadzone oczy świdrowały ją na wylot, gdy kładła przed nim zadanie.
Frych zdjął okulary i przeczesał palcami rzadkie włosy, układając je misternie na łysej polanie. Wyciągnął szyję w kierunku położonej przez Marion kartki i prawie dotknął koniuszkiem nosa, kiedy śledził odstępy między literami w napisie AKADEMIA SZTUK PIĘKNYCH W KRAKOWIE. Z boku wyglądało to komicznie, ale Ari nie było do śmiechu. Wiedziała, co zaraz nastąpi.
– No to proszę o projekt logotypu!
Stała, nieporuszona, a on już wiedział. Na jego twarzy pojawił się mściwy uśmiech.
– Pani chyba żartuje?! Przecież to zadanie z poprzedniego semestru.
Co miała mu powiedzieć? Że nie ma komputera? Że nie potrafi obsługiwać ilustratora? Ale chwyciła się tej deski ratunku.
– Widzi pan, ja nie mam komputera… – wydusiła w końcu.
– To trzeba było skorzystać ze szkolnego!
– Ale…
– Jakie „ale”? Co pani jeszcze chce tłumaczyć? Swoje lenistwo, swój brak umiejętności obsługi programów? Proszę mnie nie rozśmieszać! Tu jest Kraków. Jest pani na najbardziej prestiżowej uczelni artystycznej w Polsce. Może przypomnę pani, kto tu studiował: Roman Cieślewicz, jeden z największych grafików drugiej połowy dwudziestego wieku; Czesław Słania, jeden z najwybitniejszych rytowników europejskich; Adam Półtawski, autor pierwszego polskiego kroju pisma; Wiktor Górka, jeden z twórców polskiej szkoły plakatu; Franciszek Starowieyski i wielu, wielu innych. A pani przynosi mi t o , z uśmiechem na ustach. – Pomachał kartką z zadaniem, do którego akurat nie mógł się przyczepić, i pacnął nią o biurko. – Zajmuje pani miejsce studenta, który poważnie traktuje naukę, a nie unika zajęć, a później tłumaczy się brakiem komputera. To pokazuje tylko, że rozpieszczone dzieci bogatych rodziców uważają, iż wszystko im się należy! Wykazują artystyczne aspiracje, ale talentu nie posiadają za grosz! Prawdziwe diamenty nie mają szans być oszlifowane, bo takie, taki… k t o ś studiuje na Akademii. Nie będę przymykał oczu na tę degrengoladę! Ja pani nie popuszczę i nie zaliczę pani tego zadania! I taki będzie koniec pani artystycznej kariery! I jeszcze jedno! Kolejna nieobecność i skreślam panią z listy uczestników zajęć!
Ari wracała na miejsce ze spuszczoną głową. Nikt mi przecież nie załatwił miejsca na akademii, przygotowałam teczkę sama i zdałam egzaminy, dostałam się jak wszyscy w mojej grupie, uczciwie. Co oni teraz o mnie myślą?, zastanawiała się. Podniosła wzrok i natknęła się na triumfujące spojrzenie Justyny Bugaj, która karmiła się jej porażką. Justyna właśnie ściągała usta i przesyłała jej całuska. Ari uśmiechnęła się do niej sztucznie, przechwyciła wątpliwy gest wsparcia i złożyła go na swoich pośladkach. Pocałuj mnie w dupę, Justyś, poklepała się po tyłku. Nie patrząc już na nikogo, wyjęła szkicownik i do końca zajęć rysowała karykaturę Frycha jako legwana w terrarium.
*
Ian wyszedł z galerii na ulicę zalaną światłem. Dzień był mroźny, ale słońce świeciło jasnym blaskiem. Szron jak brylantowy dywan wyścielał kocie łby Sławkowskiej. Mężczyzna zaciągnął się ostrym powietrzem i powiedział do słuchawki, starając się opanować irytację:
– Tak, jestem na miejscu, czekam na obrazy. Dojechała tylko część. Galeria? Nie nazwałbym tego galerią. Nie mają nawet alarmu. Trzeba odświeżyć pomieszczenia. Robotnicy mieli przyjść teraz, przyjdą za godzinę… Same komplikacje i dodatkowe koszty. Nie mają tu nawet porządnego ekspresu do kawy. Zaproponowano mi kawę rozpuszczalną, ze słoika. Nie rozumiem, dlaczego Shara uparła się akurat na tę galerię. – Szedł w stronę rynku i cierpliwie udzielał odpowiedzi na kolejne pytania Katherine. – Bardzo… Akurat Kraków mi się podoba. Pogoda? Nie, nie jest zimno. Taka sama jak w Paryżu. Muszę tu wszystkiego dopilnować. Zobaczymy. Jeśli dobrze pójdzie… – Jego uwagę zwróciła ruda dziewczyna z wielką teczką malarską, która spłoszyła stado gołębi, wbiegając w nie. – To wpadnę. – Nie potrafił już skupić uwagi na rozmowie. – Zadzwonię później – rzucił do słuchawki i rozłączył się. Nie, to niemożliwe!, pomyślał i zmrużył oczy, żeby wyraźniej widzieć jej twarz.
*
Zapach gorącej czekolady snuł się uliczkami i wabił przechodniów. Przełknęła ślinę, gdy niewidzialna taśma oplotła ją i ściągnęła przed witrynę kawiarni. Na wystawie piętrzyły się poukładane michałki i kasztanki, które zdawały się wołać: „Zapraszamy, poczęstuj się!”.
– Poproszę duży kubek ciemnej czekolady z podwójną bitą śmietaną… Dopłacę.
Ari nie lubiła bezczynnie siedzieć i czekać, dlatego wyciągnęła szkicownik i narysowała projekt logotypu, który przedstawiał się następująco: tabliczka czekolady topiła się, spływając prosto na jej język. „CzekoladAri” – tak nazywałaby się jej osobista pijalnia czekolady. Żołądek dziewczyny zaburczał niecierpliwie.
Wielką szklankę wypełniała brązowa lawa, śmietana piętrzyła się jak śnieg na Mount Everest. Ten piękny szczyt, w który wbiła łyżkę, pokrywały wiórki czekolady. Zamknęła oczy i odpłynęła. Cudowna konsystencja, ciepła, gęsta, słodko-gorzka. Ktoś, kto jej sobie odmawiał, był dla siebie okrutny. Przysmak znikał ze szklanki, a wspomnienie zajęć z liternictwa zacierało się powoli.
Siedział nieopodal i przyglądał się, jak dziewczyna pochłania czekoladowy deser. Towarzyszyły mu fascynacja i przerażenie, gdy analizował rysy jej twarzy. Tak bardzo mu ją przypominała. Zaciskał palce na uchwycie filiżanki, w której stygła od paru minut kawa i niecierpliwie czekał, aż spojrzy na niego. Chciał zobaczyć tylko kolor jej oczu, potwierdzić coś, co nie mogło być przecież realne. Dziewczyna tymczasem schowała się za flakonem z kwiatami i zaczęła wylizywać szklankę. Kiedy jej język nie był w stanie sięgnąć dalekiego dna, odgarnęła czuprynę rudych włosów i wyprostowała się. Jej twarz ozdobiły brązowe kółko wokół ust i czekoladowe plamy na nosie. Sięgnęła po chusteczkę i po raz pierwszy rozejrzała się po kawiarni. Ian spanikował i schował się za gazetą.
Ubrany był w białą koszulę rozpiętą niedbale pod szyją i marynarkę. Jego niebieski płaszcz z kołnierzem obszytym futrem zwisał z krzesła. Biznesmen albo student ostatnich lat uczelni ekonomicznej, wysnuła hipotezę. Chociaż ten płaszcz pasował bardziej do modela albo studenta wzornictwa.
Do stolika nieznajomego podeszła kelnerka. Uśmiechała się tak szeroko, że można było zobaczyć jej siódemki i ósemki, potem nawet dziewiątki i dziesiątki. Feromony unosiły się wokół niej jak pszczoły nad słoikiem z miodem. Wyginała się niczym kandydatka na miss mokrego podkoszulka przed przewodniczącym kapituły konkursu w Pcimiu Dolnym. Demonstrowała pokaźny biust, podając gościowi kartę dań.
– Would you like to order anything else?[1] – zapytała go śpiewnym angielskim.
Uśmiechnął się obojętnie i zamówił jeszcze jedno espresso. Kelnerka podziękowała i odeszła, kołysząc się w prawo i lewo, podnosząc kolana, jakby przechodziła przez niewidzialne przeszkody. Bocianica na łowach! Ari zachichotała na tyle głośno, że mężczyzna spojrzał w jej stronę.
Aż drgnął, gdy zobaczył zieleń jej tęczówek. Fala nieuchwytnych już wspomnień, mętnych wyobrażeń i kształtów przesunęła się jak sen w jego myślach. Bezwolnie pokręcił głową, po czym natychmiast wbił wzrok w gazetę, starając się zatuszować reakcję.
Jak on na mnie dziwnie popatrzył, pomyślała Ari i zaczęła bawić się łyżeczką, stukając nią o blat. Mężczyzna, pochyliwszy się nad gazetą, przejechał palcami po czole. Wargi miał zaciśnięte mocno, do białości. Była nie tyle zaciekawiona, co przestraszona natarczywością jego spojrzenia. Nie patrzy się tak na kogoś, kogo widzi się pierwszy raz w życiu, pomyślała i zerknęła w jego kierunku. Brązowe oczy tego człowieka znowu na nią patrzyły. Ari z zaskoczenia otworzyła usta i gwałtownie nabrała powietrza, ale on uśmiechnął się przyjaźnie, a jego twarz stała się bardzo atrakcyjna. Miał ładny, prosty nos, ciemne, brązowe oczy, przydługie, swobodnie ułożone włosy i wyjątkowo zadbane ręce.
Rozciągnęła usta w uśmiechu zakłopotania i zamieszała łyżką w pustej szklance. Nie była kimś, kogo interesują tacy mężczyźni. I vice versa. Wyskrobała resztki czekolady, wciąż czując na sobie jego spojrzenie. Merde![2] Może jednak mu się podobam?! Podniosła głowę, żeby sprawdzić, co robi. Czytał „Le Monde”. Czyżby był Francuzem?
Gazeta opadła po raz trzeci i ich spojrzenia znowu się spotkały. W panice jej wzrok ześlizgnął się z jego twarzy, przejechał po stolikach, ludziach, filiżankach i zatrzymał się na kwiatku w donicy. Co za idiotyczna sytuacja. Marion już chciała wstać, podejść do niego i zapytać, czy może widzieli się kiedyś wcześniej, ale kelnerka przyniosła mu espresso. Odłożył gazetę, wypił je od razu i wstał. Rzucił na stół stówkę i zdjął z oparcia płaszcz. Niebieskie futro otuliło jego szyję. Z kieszeni marynarki wypadła mu ulotka.
A teraz raźnym krokiem zmierzał w kierunku Marion. Zatrzymał się i popatrzył na nią po raz ostatni. Podniosła duże, zielone oczy i nerwowo odgarnęła kosmyk włosów. Mężczyzna rozchylił usta, aby się pożegnać, ale nie powiedział nic, bo jego spojrzenie ześlizgnęło się na szkicownik, który leżał obok brudnej od farb ręki dziewczyny. Nagle suche powietrze i zapach słodkich ciastek, czekolady, owoców i landrynek zaczęły go dławić. To ona, to musi być ona!, powtarzał w myślach. Wypuścił powietrze z westchnieniem i wyszedł.
Co to miało znaczyć?, pomyślała Marion. Podeszła do jego stolika i podniosła ulotkę, którą zgubił. Była to mała broszura na temat wernisażu jakiejś artystki przy Sławkowskiej.
Wyjęła z kieszeni pieniądze i zostawiła na stoliku. Chwyciła teczkę i wybiegła na zewnątrz. Widziała, że mężczyzna skręca w prawo. Coś kazało jej iść za nim. Oddanie ulotki wydawało jej się dobrym pretekstem, żeby zacząć rozmowę. Już była przy kiosku, gdy ktoś złapał ją za ramię.
– Nie zapłaciła pani za podwójną śmietanę! – upomniała ją kelnerka.
Marion obserwowała niebieski płaszcz, który się oddalał, i szukała w kieszeniach pieniędzy. Wyjmowała po dwadzieścia, pięćdziesiąt groszy i podawała je dziewczynie. Ta liczyła drobne, a kiedy już doliczyła się trzech złotych, po nieznajomym nie było śladu. Cóż, to i tak było bez znaczenia. Schowała ulotkę do teczki malarskiej i wyciągnęła papierosy. Zapaliła jednego i szła wzdłuż Sławkowskiej, w stronę uczelni. Pasek teczki wrzynał jej się w ramię. Niosła w niej duże płótno i farby. Dziś chciała skończyć martwą naturę, którą rozpoczęła dwa tygodnie temu.
Słońce odbijało się w szybach sklepów i błyszczało na mokrej od topniejącego szronu ulicy. Przejechała dorożka. Jakaś para oglądała obraz w witrynie galerii. Przystanęła obok nich.
– Nie chciałabym mieć czegoś podobnego w pokoju. Po co się karmić taką deprechą? – mówiła dziewczyna do chłopaka. – Kiedyś sztuka o czymś mówiła, poruszała ważne problemy. Dziś wystarczy, że artysta ma zły dzień, namaluje takie straszydło i już wszyscy się mają zachwycać, przeżywać z nim egzystencjalne katusze. Takie same katusze przeżywam, wkuwając tablicę Mendelejewa.
Marion z ciekawością przyglądała się obrazowi, o którym rozmawiali. Mała dziewczynka siedziała na podłodze odwrócona tyłem i bawiła się lalką bez oczu. Wokół rozrzucone były drewniane klocki z wytłoczonymi literami.
– Jaki piękny! Dawno nie widziałam czegoś tak wspaniałego! – wyrwało jej się i dotknęła zimnej szyby. – Muszę tam wejść!
Oboje popatrzyli na nią jak na wariatkę, ale Marion nie zwracała na nich uwagi, chciała zobaczyć inne prace artysty. Zerknęła na zegarek w telefonie. Zajęcia z malarstwa miały rozpocząć się za kilka minut. Cóż, najwyżej się spóźnię, pomyślała i otworzyła drzwi do galerii.
– Halo! – zawołała w pustą przestrzeń i weszła do środka.
Rozglądała się w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby jej powiedzieć coś o obrazach autora, ale ku jej zaskoczeniu nikogo nie zastała. Przestronne wnętrze wyłożone było białym marmurem. Pod ścianami stały nierozpakowane jeszcze płótna, pachniało farbą. Nagle jej rozbiegany wzrok zatrzymał się na jednym z płócien. Później, kiedy Ari próbowała sobie przypomnieć tamten moment, nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego podeszła do niewielkiego obrazu, jak to się stało, że znalazł się w jej rękach. Pamiętała tylko, że odwróciła go, i że ogarnęło ją przedziwne uczucie zdziwienia pomieszanego z ekscytacją. Na obrazie namalowana była kobieta. Zaraz, zaraz, myślała, przewracając oczami. Na ulotce, którą zgubił nieznajomy, znajdowało się zdjęcie podobnej osoby! Otworzyła teczkę i z samego dna wyszperała pogiętą broszurkę. Porównywała mały portret i czarno-białe zdjęcie, na którym znajdowała się kobieta w pracowni malarskiej. Na fotografii wydawała się młodsza, ale z pewnością była to ta sama osoba. Przeczytała napis: „Shara Dolores – artystka”. Format portretu był mniejszy niż duży zeszyt. Uwagę Ari przykuły piękne, niebieskie tło i przejmujące kolory. Nie mogła oderwać wzroku od załzawionych oczu kobiety, które wydawały się być namalowana kilkoma ruchami. To się nazywa wolność w malarstwie, pomyślała Ari z zachwytem, zastanawiając się, w jaki sposób przy tak oszczędnych pociągnięciach pędzla, można osiągnąć taki realizm. Serce dudniło jej w piersi, gdy podchodziła do okna, aby lepiej dostrzec szczegóły. To nietuzinkowe malarstwo miało w sobie znamiona warsztatu mistrzów, ale było też oryginalne. Dolores używała kolorów w zaskakujący sposób. Łączyła barwy, które nie powinny ze sobą współgrać. Obraz, mimo niewielkich rozmiarów, był jak kosmos, w którym można zanurzyć się i odpłynąć. Ari nieśmiało przejechała palcem po płótnie. Gładkie jak lustro…
Zza drzwi dobiegł kobiecy głos. Ari podskoczyła. Zdała sobie sprawę, że stoi przy oknie z obrazem, którego nie powinna ruszać, że ktoś tu zaraz wejdzie. Stukot obcasów stał się głośniejszy. Kiedy odwracała się od okna, obraz wyślizgnął się z wilgotnej od potu dłoni i uderzył o szybę. Z przerażeniem i zdziwieniem obserwowała, jak wpada do jej teczki malarskiej. Wyglądało to tak, jakby był na gumce, która wciągnęła go do środka. Ari włożyła drżącą rękę do teczki. Farby i pędzle przesunęły się z jednego jej końca na drugi. Zamiast obrazu wyjęła szkicownik. Pod palcami wyczuwała papiery, luzem wrzucone szkice, blejtram, ale obraz wyparował. Ari oblała się potem. Przez jej głowę przebiegły setki chaotycznych myśli. Nikt mi nie uwierzy! Gdzie on jest? Może go tam nie ma? Uniosła teczkę. Pasek zsunął jej się z ramienia. Łapiąc go, straciła równowagę i zrobiła krok do przodu. Teczka osunęła się na podłogę. Wtedy ktoś chwycił za klamkę. Drzwi otworzyły się. Ari straciła resztki zdrowego rozsądku, porwała teczkę z podłogi i wybiegła.
– Stój! – zawołał kobiecy głos.
Ari nie zareagowała. Wbiegła w grupę turystów.
Szła szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie.
Nikt nie widział mojej twarzy. Nikt nie widział mojej twarzy…
[1] Would you like to order anything else? (ang.) – Czy chciałby pan jeszcze coś zamówić?
[2] Merde! (fr.) – Cholera!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz