K.C.HIDDENSTORM - 30 DNI || FRAGMENT
Prolog
Czas sprzed czasu
Dziewczyna powiodła zamglonym spojrzeniem po pokoju i ponownie opuściła je na linę znajdującą się na kolanach. Nie płakała, już nie. Była spokojna, naprawdę spokojna. Po raz pierwszy od wielu, zdających się ciągnąć latami, dni i nieprzespanych nocy. Ludzie zazwyczaj uspokajają się w tym ostatnim momencie, zrozumiała. Kiedy wreszcie się zdecydujesz, czujesz tylko spokój. Jest twoją nagrodą.
Opuszkami palców zaczęła gładzić ukręconą na końcu liny pętlę. Dotyk sztywnych włókien był kojący, prawie jak pocałunek. Kątem oka zerknęła na stojący na komodzie zegar. Wskazywał kwadrans po trzeciej. Już czas.
Wstała niespiesznie, jakby chciała delektować się każdą sekundą swojej ostatniej godziny, i przeszła przez pokój. Jej bose stopy cicho plaskały przy każdym kroku. Zatrzymała się przed zatopionymi w ścianie drzwiami. Weszła na ustawiony naprzeciw nich kuchenny taboret, przerzuciła linę przez biegnącą nad futryną rurę od centralnego ogrzewania, i umocowała. Nie była przesadnie gruba, ale jej wagę powinna wytrzymać bez trudu. Podobnie sznur. Dziewczyna ostatni raz sprawdziła pętlę, zarzuciła ją sobie na szyję i lekko zacisnęła.
Spojrzała przez okno, by sprawdzić, czy śnieg wciąż pada. Padał – nawet mocniej niż wcześniej. Wszystko w zasięgu jej wzroku pokryte było białym puchem. Luty jest takim smutnym miesiącem, pomyślała. Miesiącem śmierci. Na jej usta wypłynął gorzki uśmiech.
Przymknąwszy powieki, wzięła ostatni, głęboki wdech.
I skoczyła.
Usłyszała stukot upadającego taboretu, a jej stopy zaczęły wierzgać kilkanaście centymetrów nad podłogą, nie znajdując oparcia. Równocześnie poczuła silny ucisk, pętla wrzynała jej się w szyję, miażdżąc krtań. Nie mogła zaczerpnąć tchu, zamiast tego w gardle zapłonął ogień, oczy zaczęły wychodzić z orbit…
I zaraz wszystko zniknęło.
Zanurzyła się w ciepłym białym świetle, które pieściło ją, zmazywało ból, wykpiwało cierpienie. To było najznamienitsze, najdoskonalsze uczucie, jakiego kiedykolwiek zaznała. Każda jej cząstka, każdy atom skąpane były w najwyższym, bezbrzeżnym uniesieniu. Czuła ekstazę, dotyk samego Boga. Wszystko zdawało się doskonałe, wszystko było skończonym dobrem. Światło, to światło…
I raptem coś ją z niego wypchnęło.
Dziewczyna zbudziła się na podłodze własnego pokoju, spazmatycznie wciągając powietrze. Panele, na których leżała, były zimne i twarde. Poobijała się solidnie przy upadku. Jednak najgorsze było gardło, które paliło przy każdym oddechu.
Podniosła się na drżących rękach, w zamroczeniu potrząsając głową. Pasma ciemnych włosów przylgnęły jej do policzków, przywodząc na myśl skrzydła kruka. Rzęziła i charczała, z zaciekłą determinacją zmuszając się do zrobienia kolejnego wdechu. Miała przy tym wrażenie, że powietrze zmieniło się w płonącą benzynę.
Obmacała się nerwowo, wyczuwając pod palcami kawałek liny, i zaraz zrozumiała, co się stało. Sznur pękł, jednak nie wytrzymał jej ciężaru. Niewiarygodne, ale żyła. Jakimś cudem nie skręciła sobie karku, skacząc z taboretu. Możliwe, iż lina była po prostu za krótka i zabrakło wystarczającego impetu, siła bezwładności nie zadziałała, toteż skończyło się tylko na utracie przytomności. Jednak gdyby nie pękła, zginęłaby na skutek odcięcia dopływu natlenionej krwi z płuc do mózgu.
Czując w równym stopniu rozczarowanie co tęsknotę za ciepłym światłem, dźwignęła się na nogi, niepewna, czy zdołają ją utrzymać. Miała wrażenie, że zmieniły się w watę, praktycznie ich nie czuła, jednak nie upadła. Zrobiła jeden chwiejny krok, potem kolejny, odwróciła się… i zamarła.
W następnej chwili zaczęła przeraźliwie wrzeszczeć.
Patrzyła na wiszącą pod sufitem ciemnowłosą dziewczynę w białej sukience z naddartym rękawem, na jej wybałuszone oczy, wywalony język, nieczystości pod nią, krzycząc coraz głośniej i orając sobie policzki paznokciami. Z przerażającą klarownością rejestrowała też pozostałe szczegóły: przewrócony taboret, nieruchomy śnieg za oknem oraz zegar, który zatrzymał się, wskazując trzecią szesnaście; białe wskazówki stanęły tak jak jej serce i miały już nigdy nie ruszyć. Jej żołądek wykonał karkołomne salto i podjechał w okolice przełyku. Poczuła krew spływającą po twarzy, skóra pękała pod naporem paznokci, a ona nie przestawała drapać, tak jak nie przestawała wrzeszczeć:
– To niemożliwe, przecież ja żyję! Ja żyję! ŻYJĘ!
– Nie wydaje mi się, kochanie. – Usłyszała gdzieś z lewej.
Spojrzała w tamtą stronę i zobaczyła mężczyznę w eleganckim czarnym garniturze. Stał ze skrzyżowanymi na piersi rękoma, nonszalancko opierając się o ścianę. Był przystojny w jakiś złowrogi, surowy sposób. Miał ciemne, zaczesane do tyłu włosy, twarz bladą, gładko ogoloną i raczej młodą, a jednocześnie dziwnie pozbawioną wieku. No i oczy. Czarne i błyszczące. Takie oczy nie mogły należeć do człowieka. Było w nich coś takiego…
– Kim jesteś? – spytała swoim nowym, skrzypliwym głosem wisielca.
Mężczyzna się zaśmiał. Zabrzmiało to tak, jak gdyby ktoś deptał tłuczone szkło.
– Właściwe pytanie brzmi: kim ty jesteś? – odparł, materializując się tuż obok jej ramienia. – A raczej… kim możesz się stać?
– Martwa. Jestem… martwa. – Dziewczyna prześlizgnęła się spojrzeniem po wiszącej w rogu postaci i pośpiesznie je cofnęła.
Boże, znajdą ją taką – z siniejącą twarzą i napuchniętym językiem, obsraną, odartą z resztek godności. Matka ją taką znajdzie. Jej biedna matka. Mogła wybrać tabletki albo podciąć sobie żyły. Dlaczego, do kurwy nędzy, postanowiła się akurat powiesić?! Przecież to tak parszywie wygląda.
– Wyborny zapach, cudowny – powiedział mężczyzna, ujmując kosmyk jej włosów i przysuwając go sobie do nosa. Następnie nachylił się, by powąchać jej ramię, sunąc nosem ku zagłębieniu szyi. – Zaiste, wyborny – powtórzył i zaczął ją całować. Czuła jego język pieszczący skórę, schodzący coraz niżej, kreślący wymyślne wzory. Dotarł do piersi i zaczął ją lizać, drugą zajęła się jego dłoń.
– Cc-co? – Tylko tyle zdołała wybąkać. Dotyk mężczyzny, co zaskakujące, okazał się przyjemny, a nawet więcej, pożądany. Złapała się na tym, iż chce, by trwał w nieskończoność, chce być przez niego dotykana, całowana, lizana i zerżnięta. Jego dotyk był lepszy niż światło.
Zgoda, to nie były normalne myśli i pragnienia, na pewno nie w takich okolicznościach. Tylko czy miała jakieś porównanie? Czy kiedykolwiek wcześniej była w „takich okolicznościach”? Oczywiście, że nie. Właśnie się, o dobry Jezu, zabiła. Nic tu już nie było normalne. Ani ten mroczny facet, ani ona – nic, zupełnie nic. Logika wisiała na sznurze razem z jej sztywniejącym ciałem.
– Nienawiść, to ona tak pachnie – wyjaśnił mężczyzna, wwiercając w nią te nieludzkie oczy. – Cała nią przesiąkłaś.
– Ja…
– Zabiłaś się, kochanie. Dla takich jak ty przewidziana jest wycieczka do jednego miejsca. Bardzo gorącego miejsca. – Mężczyzna uśmiechnął się wymownie i wskazał palcem podłogę. – Jednak ja mam dla ciebie lepszą ofertę. Można powiedzieć, że chcę ci zaproponować pracę.
Brwi dziewczyny uniosły się wysoko.
– Pracę?
– Powinnaś czuć się wyróżniona, nie proponuję takich rzeczy byle komu. – Mężczyzna ponownie się nachylił, wciągając w nozdrza jej zapach. – Twoja nienawiść… jest piękna. Zupełnie tak jak ty.
– Co właściwie miałabym robić? – zainteresowała się dziewczyna. Była jak w lekkim transie, to on tak na nią działał, ten mężczyzna. I jego dotyk.
– To, na co przyjdzie ci ochota. Bardzo sobie cenię kreatywność u moich pracowników, a ty wyglądasz na szalenie kreatywną osobę. – Smukłe palce mężczyzny pogładziły ją po policzku. – Nie będziesz żałować. Ci, którzy dla mnie pracują, wiodą życie, o jakim marzą.
– Czyli mam rozumieć, że ja… Będę żywa?
Mężczyzna odchylił głowę i znów zaśmiał się tym upiornym śmiechem.
– Niezupełnie.
Wtem na wysokości drzwi pojawiła się kula białego światła, która zaczęła puchnąć, rozrastając się niczym małe słońce, porażając swą jasnością. Na ten widok nieznajomy zmarszczył brwi. Przez jego pociągłą twarz przemknął wściekły grymas.
– Czas – rzucił ostro. – Jeżeli przyjmujesz moją propozycję, zrób to teraz.
Dziewczyna przez chwilę wpatrywała się w jego obsydianowe oczy, dokonując błyskawicznej kalkulacji. Następnie ujęła go za rękę, na jej wargi wypłynął lekki uśmiech.
– Przyjmuję – powiedziała.
– Mądra dziewczynka. – Mężczyzna pokiwał z uznaniem głową i objął ją ramieniem.
W następnej sekundzie pochłonęła ich ciemność.
Część pierwsza
Kontrakt
Pan unosi brew,
Pan apetyt ma na krew,
Bardzo proszę – podpis mój.
Jasna rzecz, gra jest o skórę,
Nie o strój.
No, jak tak, to tak.
Jest pergamin, sznur i hak,
Popatrz, diable, prosto w twarz,
Graj va banque.
Agnieszka Osiecka „Czarne Perfumy”
1.
– Jak to… rak? – zapytała głucho Linda.
Spoglądała na lekarza wielkimi, pustymi oczami, patrząc przez niego, nad niego, wokół niego.
Już sama wizyta u onkologa wydała jej się nieporozumieniem, a teraz jeszcze to. Boże drogi, miała po prostu powikłania po grypie, kaszel, który utrzymywał się zdecydowanie za długo. To na pewno nic, jakiś drobiazg spowodowany tym, że leki osłabiły jej układ odpornościowy, może reakcja alergiczna, więc dlaczego gość wyjeżdża z czymś takim? To się nie trzymało kupy.
– Nie możemy już nic zrobić. – Doktor Powell odłożył płytę z wynikami rezonansu magnetycznego płuc Lindy na pękaty plik jej innych dokumentów i splótł dłonie. – Bardzo mi przykro, pani Hill.
Linda poczuła, że jej złudzenia ulatują, obnażając okrutną prawdę. Przez sposób, w jaki Powell mówił oraz to, jak na nią patrzył.
– Ale przecież… – Jej ręka uniosła się i opadła. – Chemioterapia… Nie możecie po prostu tego ze mnie wyciąć?
– Guz jest nieoperacyjny, pani Hill. Cokolwiek zrobimy, będzie jedynie doraźnym środkiem, który pozwoli zredukować ból. Tylko tyle możemy. Gdyby przyszła pani wcześniej…
Słoneczny gabinet nagle stał się zbyt jasny. Ukośne promienie słońca odbijające się od oprawionych w szkło dyplomów, które zajmowały całą wschodnią ścianę, raziły oczy, kolory były nieznośnie jaskrawe, jakby przepalone. Świat błysnął ostrą mozaiką szczegółów. Linda z porażającą klarownością widziała maleńką plamę po sosie musztardowym na kitlu doktora Powella, dwa czarne włoski wystające z jego lewego nozdrza, wygiętą zszywkę leżącą pod oknem, gruboziarnisty druk na teczce z aktami, drobną skazę na przekręconym w bok rodzinnym zdjęciu.
– Ile? – wychrypiała. – Ile mam czasu?
Brandon Powell przyjrzał się jej z uwagą. Jego piwne oczy pozostawały poważne.
– Trudno powiedzieć z całą pewnością. Przy tego rodzaju złośliwym nowotworze, który w dodatku zaczął już dawać przerzuty… Półtora miesiąca, może dwa.
Linda wbiła w niego ciężkie spojrzenie. Chciała wrzeszczeć, rzucić się na lekarza, pobić go, zdemolować gabinet, zemścić się za to, że właśnie zniszczył jej życie, rozbił je, jak gdyby było kawałkiem taniej glazury… Zamiast tego po prostu siedziała, owinięta grubym płaszczem wywołanego przez szok spokoju. W następnej chwili ów płaszcz zsunął się z jej ramion i wpadła w histerię.
– To żart, prawda? – spytała, chichocząc w bardzo niepokojący sposób. – Taki cholernie zabawny żart, który później opowiadacie sobie na lekarskim cocktail party i sprawdzacie, czyj pacjent wpadł w większy popłoch. Do diabła z etyką, liczy się dobra zabawa! Tak to idzie, prawda? „Powiedziałem tej głupiej cipie, że umrze na zabawnego raka płuc, to dopiero był numer! Tak się wystraszyła, że prawie wyskoczyła z gaci! Żałujcie, chłopaki, żeście nie widzieli, jaką miała minę!” – Przy ostatnich słowach jej głos przeszedł w piskliwy, zmieszany z chichotem krzyk, i załamał się dramatycznie.
Powell popatrzył na Lindę tak, jakby dopiero teraz naprawdę zdał sobie sprawę z jej obecności, jakby zobaczył w niej żywą osobę posiadającą swoją historię, swoje marzenia, pragnienia, bagaż doświadczeń, a nie tylko kolejnego wypranego z tożsamości pacjenta.
– Pani Hill, tak bardzo mi przykro. – Tylko tyle był w stanie jej powiedzieć, pieprzony sukinsyn. Ale, oczywiście, to nie on umierał na raka, nie jego popchnięto nad grób w absurdalnym wieku trzydziestu lat.
– Takiego wała! – Linda dźwignęła się z krzesła, wciąż chichocząc w ten zdradzający zaburzenia psychiczne sposób. – Mam gdzieś twoją diagnozę, słyszysz?! Mam ją gdzieś!
Powell poderwał się na równe nogi, ale zaraz zastygł w bezruchu, widząc nieprzejednaną, naznaczoną szaleństwem twarz kobiety. Pobladł nieznacznie, jak gdyby obawiał się, że pacjentka dobędzie broni i odstrzeli go za tę potworną diagnozę, może podejrzewając – w swych chorych rojeniach, rzecz jasna – iż celowo kazał ją zarazić rakiem podczas pobierania krwi.
– Pani Hill, proszę się nie denerwować – wydukał nieporadnie, wykonując jakiś bliżej nieokreślony gest ręką. Zrobił krok w jej stronę, jednak przemyślał to i się zatrzymał. Pewnie mógłby cytować z pamięci Rozmowy o śmierci i umieraniu, ale teraz jakoś nie bardzo wiedział, jak przełożyć tę wiedzę na praktykę. – Niech pani usiądzie. Poproszę pielęgniarkę, żeby dała pani…
– Coś na uspokojenie? – prychnęła zadziornie Linda. Chichot jeszcze wstrząsał jej klatką piersiową, ale już coraz słabiej. – Jestem spokojna, nie widać? W życiu nie czułam się równie spokojna. Po prostu nie mam zamiaru dłużej słuchać tych bredni! Wychodzę! Znajdę innego, bardziej kompetentnego lekarza i poproszę o drugą diagnozę.
Doktor Powell ruszył za nią, ale Linda zatrzasnęła mu drzwi przed samiuśką twarzą. Miała cichą nadzieję, że znajdował się na tyle blisko, by uderzyły go w nos, może nawet mu go złamała, jednak nie ośmieliła się wrócić do gabinetu, aby to sprawdzić.
Idąc z opuszczoną głową, jak winowajca bądź poszukiwany przez policję zbieg, przecięła korytarz, wyszła tylnym wyjściem i pomknęła na parking. Usta miała wykrzywione jak do krzyku, jednak nie krzyczała.
Przynajmniej nie na głos.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz