Wywiad z Jolantą Kosowską
Jolanta Kosowska - Urodzona na Opolszczyźnie, całe życie związana z Wrocławiem, absolwentka wrocławskiej Akademii Medycznej i studiów podyplomowych Akademii Wychowania Fizycznego, z zawodu lekarka, specjalistka w trzech dziedzinach medycyny, szukająca nieustannie nowych wyzwań i swojego miejsca na ziemi. Od paru lat mieszka i pracuje w Dreźnie. Związana jest z Polonią Dreźnieńską. Na co dzień przyjmuje pacjentów w praktyce lekarskiej przyjaznej dla cudzoziemców. Od wielu lat dzieli swój czas między pracę zawodową, podróże i pisanie powieści.
Na początek opowiedz, proszę, coś o sobie.
Z zawodu jestem lekarzem. Z zamiłowania piszę powieści. Czasami wydaje mi się, że mam dwie jaźnie, że jest trochę tak, jakby dwie bardzo różne osoby były zamknięte w jednym ciele. Jako lekarz mam trzy specjalizację i ukończone studia podyplomowe z promocji zdrowia. Mam za sobą lata pracy w szpitalu i w przychodni, dziesiątki dyżurów w pogotowiu, pracę jako praktykujący lekarz i jako nauczyciel. Pierwsza z moich jaźni jest ograniczana przez kanony medycznej wiedzy, wepchnięta w rygory godzin przyjęć, wizyt domowych i dyżurów. Jest rozsądna i przewidywalna, profesjonalna i zapewne nudna, odpowiedzialna i rzeczowa. Druga jest zupełnie inna. Jest wolna i niezależna, ma do dyspozycji niczym nieograniczoną wyobraźnię, nienormowany czas pracy, setki pomysłów, które kłębią się w głowie, dziesiątki uczuć, które nie dają się okiełznać. Obie jaźnie są mi bliskie, chociaż ta druga pasuje bardziej do mojej natury. Jestem niespokojnym duchem. Nie lubię stagnacji. Stagnacja wieje beznadzieją i nudą, szarością i późną jesienią. Denerwuje mnie monotonia. Nie lubię, kiedy życie biegnie obok. Nie cierpię popadania w rutynę. Nie boję się nowych wyzwań. Czuję się szczęśliwa, kiedy moje życie pędzi jak szalone, dni są pełne wrażeń i kipią ciepłymi emocjami. Nie przeszkadza mi od czasu do czasu wysiew adrenaliny. Od ponad dziesięciu lat mieszkam, pracuję i tworzę w Dreźnie.
Pytanie niezwiązane z książkami, ale dosyć ważne. Skąd decyzja o emigracji? Co dla Ciebie jest najtrudniejsze w życiu na obczyźnie?
Powiedziałam, że nie ma dla mnie tematów tabu, więc odpowiem. Chociaż nie będzie to łatwe. Minęło ponad dziesięć lat od mojego wyjazdu z Polski, a ja nadal unikam rozmów na ten temat. Z tą decyzją związanych było dużo sprzecznych emocji. Wyjechałam z Polski, bo nie miałam już innego wyjścia. Każdy mój dzień zaczynał się od myśli samobójczych. Po chwili patrzyłam na mojego niepełnosprawnego synka i powtarzałam sobie w myślach „ Nie bądź mięczakiem i tchórzem. Samobójstwo to ucieczka”, zaciskałam zęby, wycierałam łzy, ruszałam do pracy i próbowałam coś wymyślić. To był koszmar. Choroba mojego synka postępowała, niepełnosprawność stawała się coraz większa, z dnia na dzień Piotruś potrzebował coraz więcej i więcej opieki i coraz więcej rzeczy, które były mu niezbędne do życia. Czułam się bezradna. Mój synek nie potrafi siedzieć, ani nawet obracać się samodzielnie, nie potrafi mówić, nie potrafi połykać, jest karmiony sondą, do oddychania potrzebuje koncentratora tlenu, na spacery butli z tlenem, do walki z przykurczami kończyn potrzebuje ciągłej fizjoterapii, do spokojnego oddychania odsysania co kilkanaście minut… Pomimo dyplomu ukończenia dwóch uczelni, trzech specjalizacji medycznych i paru miejsc pracy coraz trudniej było mi wiązać koniec z końcem. Oszczędności topniały w oka mgnieniu. Bliższa i dalsza rodzina zaangażowała się w pomoc, a i tak przyszłość wydawała się beznadziejna. Nie potrafiłam organizować akcji charytatywnych, kontakt z Narodowym Funduszem Zdrowia doprowadzał mnie do frustracji… Zdobycie dofinansowania na pampersy graniczyło z cudem, nikt z urzędników nie chciał zrozumieć, że potrzebuję do karmienia dziecka pięciu sond dziennie, a gdzie była ta cała reszta?... Nie mogłam znieść myśli, że jestem nieudacznikiem, który nie potrafi pomóc swojemu niepełnosprawnemu dziecku, że nie potrafię zapewnić mu tego wszystkiego, czego on do życia potrzebuje. Właśnie wtedy Polska stała się pełnoprawnym członkiem Unii Europejskiej. Powiało nadzieją. Wyjechałam z jedną walizką, w której pod ubraniami miałem zdjęcia moich dzieci i te wszystkie wymagane dokumenty: uznanie dyplomu, dokument zezwalający na wykonywanie zawodu lekarza na terenie Niemiec, uznanie specjalizacji z medycyny ogólnej, zgodę na pracę w lecznictwie otwartym… Wyjeżdżałam z sercem pełnym lęku, z głową, w której kotłowały się stereotypowe myśli, przesądy i tysiące wątpliwości, z dość dobrą znajomością języka niemieckiego i świeżo podpisaną umową o pracę. Powtarzałam sobie, że to musi się udać, że nic innego już nie wymyślę. Teraz, albo już nigdy! Dla Piotrusia! Udało się. Od pierwszych dni pracowałam jako lekarz domowy, specjalista medycyny ogólnej. Po dwóch miesiącach poczułem się w tej nowej rzeczywistości na tyle pewnie, że mogli dojechać do mnie moi najbliżsi. Byliśmy razem i od razu było lepiej. Jestem polską lekarką pracującą i żyjącą w Niemczech. Balast historycznych obciążeń, przesądów i stereotypów był bardziej we mnie niż w moich pacjentach. Tu jestem w stanie zapewnić mojemu dziecku to wszystko, co jest mu potrzebne do życia. Wiem, że on nas kocha, tak jak my go kochamy. Wierzę, że jest w tym swoim świecie, którego nigdy nie poznam, na swój sposób szczęśliwy. Tęsknię za Polską. Marzę, że kiedyś będzie mnie stać na nasz powrót do Polski. Może pomogą nam w tym te moje powieści ?
Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z pisaniem? Która książka była pierwszą napisaną przez ciebie?
Wiele lat pisałam tylko dla siebie. To było mi bardzo potrzebne. Powieści lądowały na dnie szuflady. Początkowo pisanie było swoistym katharasis. Chciałam odreagować blokowane napięcia, tłumione emocje, uwolnić myśli i wyobraźnię. To miało być antidotum na zło. Taka odskocznia od codzienności, od obciążeń związanych z pracą zawodową, od napięć niesionych przez codzienność, od choroby Piotrusia. Pamiętam dokładnie dzień, kiedy zaczęłam pisać. Miałam ciężki dyżur, z rodzaju tych, których nie da się nigdy zapomnieć, które, choć niechciane, już na zawsze będą miały swoje miejsce w mojej pamięci. Przyszło mi stwierdzić zgon osiemnastoletniego samobójcy. Wróciłam do domu. Na dworze padał deszcz. Świat wydawał się rozmyty i zapłakany, a we mnie wszystko krzyczało. Zamarzył mi się zupełnie inny świat, pełen odmiennych, dobrych emocji. Nie mogłam zasnąć. Usiadłam przy biurku i zaczęłam pisać. Powstały pierwsze strony mojej debiutanckiej Niepamięci.
Czy twoi bliscy wspierają twoją pasję? Czy uważają to za mało istotne hobby?
Bez pomocy moich bliskich nie byłoby żadnej z moich powieści. To oni towarzyszą mi w podróżach, które stają się inspiracjami do napisania książek, stwarzają warunki do pisania, są pierwszym czytelnikami, konstruktywnymi krytykami, poprawiaczami literówek… Zawdzięczam im bardzo wiele.
Czytelnicy są zgodni — Twoje książki wywołują wiele emocji. Zdradzisz, skąd czerpiesz inspirację?
Przede wszystkim z kontaktu z ludźmi i z podróży. Z racji mojego zawodu, każdego dnia spotykam wielu ludzi. Każdy człowiek to jakaś historia. Wiele z nich wypełniłoby treścią niejedną książkę. Najczęściej pisanie powieści zaczyna się jednak od podróży. Najpierw jest miejsce i związane z nim emocje. Odczuwam to tak, jakby dane miejsce było jednym z bohaterów mojej powieści. Jest ono bardzo ważne, wręcz niezbędne do stworzenia fabuły. Nie wszystko może wydarzyć się gdziekolwiek. To właśnie miejsca inspirują mnie często do napisania książki. Przymykam oczy, wtapiam się w lokalną atmosferę, pozwalam moim myślom płynąć wolno i leniwie. Przed oczami zaczynają przesuwać się obrazy, coś z pogranicza jawy i snu… i nagle jestem już pewna, że właśnie tutaj mogłaby się wydarzyć dana historia. Tak było też w przypadku powieści W labiryncie obłędu i Drugie dno. Najpierw była Toskania, później pojawili się bohaterowie i pomysł na fabułę powieści.
Ostatnio często spotykam się z postami informującymi, że nie warto sięgać po książki wydawane przez Wydawnictwo Novae Res. Co o tym sądzisz? Co odpowiedziałabyś takim osobom?
Też czytuję wpisy i posty na forach. Znam różne głosy na temat Wydawnictwa Novae Res. Nie znam wszystkich powieści wydanych nakładem tego wydawnictwa, ale wiele z nich przeczytałam. Wiele zamieszkało w moim sercu, wzruszyło mnie, pobudziło do refleksji, na stałe zapadło w pamięć. Ostatnio przeczytałam „ Za zakrętem” Anny Kasiuk, „Wszystko wina kota” Agnieszki Lingas-Łoniewskiej i „Dziewczyna z daleka” Magdaleny Knedler. Polecam serdecznie! To bardzo dobre książki.
Potrafisz jednym zdaniem opisać wszystkie swoje książki?
Myślę, że moje książki to takie emocjonalne forte bez końca.
Czym jest dla Ciebie pisanie?
Odskocznią od rzeczywistości, lekiem na wszelkie zło, sposobem na życie, nieustającym wyzwaniem, przygodą mojego życia, spełnieniem marzeń.
Po jakie książki sięgasz, kiedy masz czas na lekturę?
Czytam dużo i wszystko. Nie mam ulubionego gatunku literackiego. Wszystko zależy od chwili, stopnia zmęczenia, pogody za oknem, nastroju…
Zdradzisz, o czym będzie twoja kolejna książka?
Już ją powoli kończę. Na chwilę obecną nosi tytuł roboczy „Wróć do Triory” Będzie to opowieść o nietuzinkowym nauczycielu i jego szalonych uczniach, niespotykanej miłości i wielkiej przyjaźni… Wszystko w tonacji Lazurowego Wybrzeża, zielonych szczytów Alpy Liguryjskich z Krakowem i Tatrami w tle. Tajemnicze, niedopowiedziane, trochę jak marzenie, jak sen… Wiesz, że Triora to miasto czarownic?
Która z Twoich książek jest Ci najbliższa i dlaczego właśnie ona?
Lubię wszystkie moje powieści. Nie potrafię powiedzieć, którą z nich najbardziej. Debiutowałam „Niepamięcią” i choćby z tego powodu ma ona stałe miejsce w moim sercu. „ Déjà vu” zabiera czytelników w podróż do ukochanej przez mnie Wenecji. Akcja „Niemoralnej gry” toczy się tu, gdzie mieszkam, w Saksonii. „Nie ma nieba” jest najbardziej osobistą z moich powieści. To w pewnym sensie rozliczenie z moim zawodem. Nie jestem żadnym z jej bohaterów, ale ich rozterki są moimi rozterkami, ich frustracje rozumiem, ich niemoc, jest mi znana, ich porażki bywają moim… „W labiryncie obłędu „ i „Drugie dno” powstały z przekory, jako odpowiedź na pytanie „Czy zawsze muszę pisać bardzo poważne książki?” Obie bardzo je lubię.
Co dla Ciebie jest najtrudniejsze w pracy pisarza?
W moim przypadku łączenia zawodu lekarza i pasji pisania. Chciałabym mieć znacznie więcej czasu, który mogłabym poświęcić pisaniu.
Jak wygląda Twoja pisarska rutyna? Gdzie piszesz i co potrzebujesz, by zagłębić się w świat swoich bohaterów?
Piszę nocami. W dzień mam wiele obowiązków, zbyt wiele rzeczy mnie rozprasza, zbyt wiele spraw odwraca moją uwagę. Nocą jest zupełnie inaczej. Cisza, spokój, tylko ja i moje emocje, snop światła na klawiaturze komputera, tajemniczy półmrok w kątach pokoju, cicha muzyka w tle… Zanurzam się w wyimaginowany przez siebie świat zapominając o wszystkim. Nagle wszystko inne oddala się i znika, miniony dzień przestaje mieć znaczenie, kolejny nie budzi jeszcze emocji. Przez parę godzin żyję w świecie, który sama tworzę.
Najczęściej piszę w pokoju mojej córki. Marta studiuje daleko od domu. Kiedy jej nie ma, jej pokój staje się moją ulubioną pracownią. Tu pisze mi się najlepiej. Takie dobre miejsce, pełne ciepła, z dwoma ogromnymi sercami na ścianie zbudowanymi z dziesiątek zdjęć, z których każde przywodzi wspomnienia i ciepłe emocje, z cytatem na ścianie: „My decydujemy o tym, co jest prawdą, a co iluzją”, z głębokim fotelem i dużym biurkiem, dziesiątkami bibelotów, z których każdy ma swoje wyjątkowe znaczenie.
Pisząc piję kawę na przemian z sokiem pomidorowym z obfitym dodatkiem tabasco. Często chodzę po pokoju z dyktafonem, bo moje myśli biegną szybciej od palców uderzających w klawiaturę komputera. Kiedy jestem poza domem, zdarza się, że zapisuję coś w notesie. Mam manię kupowania notesów. Wydaje mi się, że zawsze mam ich za mało. Bywa, że notuję pojedyncze myśli, skojarzenia, drobiazgi, z których każde może się kiedyś przydać. Piszę szybko, niewyraźnie, stosuję skróty, których czasami sama później nie potrafię odszyfrować. Nastawiam budzik na drugą w nocy, żeby jego dźwięk sprowadzał mnie do rzeczywistości, wyrywał z świata wyobraźni i uzmysławiał mi, że tuż po szóstej muszę wstać do pracy, a o siódmej zaczynam przyjmować moich pacjentów.
Nie piszę konspektów powieści. Kiedy zaczynam pisać, próbuję nadać kształt swoim myślom, uporządkować je, ale robię to zupełnie po swojemu. Tworzę plan trzech katastrof, wymyślam sceny, przypinam fiszki z hasłowo zapisanymi scenami do korkowej tablicy, linijny układ rozbudowuję na boki. Początkowo panuje tam ład i porządek. W miarę pisania fiszki zmieniają swoje miejsca, pojawiają się dziesiątki nowych karteczek, ład i porządek znika, a ja już po paru dniach zapominam o tej korkowej tablicy i gonię już tylko za swoimi bohaterami, próbując za nimi nadążyć, pisana historia zaczyna żyć własnym, zupełnie niezależnym i niezaplanowanym wcześniej życiem.
Masz jakąś radę dla osób, które chcą wydać książkę?
Radziłabym przeczytać pewną książkę. Myślę, że może być ona bardzo pomocna. Ja przeczytałam ją dopiero parę miesięcy temu. Jej autorzy żyją w innych realiach, otacza ich inna rzeczywistość, ale wiele ich przemyśleń, rad i pomysłów, dotyczących wydania powieści, można przenieść do nas. Można tę książkę przeczytać, przemyśleć, dostosować do polskiego rynku wydawniczego. Na pewno warto! Książka nosi tytuł „ Kurs pisania powieści dla bystrzaków”
(autorzy Randy Ingermanson i Peter Economy) Polecam gorąco!
Dziękuję ślicznie za wywiad :)
Dziękuję za ciekawy wywiad. Pozdrawiam serdecznie. Jolanta Kosowska
OdpowiedzUsuńNie ma za co :)
Usuńutalentowana pisarka,dokładna lekarka,ale przede wszystkim wspaniały,dobry człowiek
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńOd samego początku Pani twórczości podziwiam talent , świetną organizację pracy . Jest Pani nie tylko wspaniałym lekarzem , ale i bardzo dobrym człowiekiem. Życzę wielu sukcesów i wytrwałości. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń