Alicja Wlazło - MROK || Fragment powieści
Prolog
Silny podmuch wiatru poruszył moimi włosami i przyniósł zapach śmierci. Zamarłam. Powinnam się ruszyć, coś zrobić, lecz nie mogłam oderwać wzroku od Sigarra, który wpatrywał się w truchło pod nogami. Jego klatka piersiowa unosiła się równomiernie i szybko. Nadal klęczał. Podeszłam parę kroków i dostrzegłam, że drżą mu ramiona. Musiałam się przekonać, że nic mu się nie stało. Musiałam. Ruszyłam, ostrożnie omijając porozrzucane ciała. Starałam się nie patrzeć, nie widzieć ludzkich szczątków. Zacisnęłam powieki. Proszę, proszę, proszę, niech to się okaże głupim snem. Potknęłam się i upadłam. Jedną ręką oparłam się o szorstki asfalt, drugą… Otworzyłam oczy i natychmiast cofnęłam dłoń. Oddech mi przyspieszył. Leżący przede mną trup patrzył pustym wzrokiem w niebo. Jego szyję przecinała głęboka rana, oddzielająca głowę od tułowia. Tkanki, mięśnie, krew, błysk kości. Odwróciłam się i zwymiotowałam. Otarłam usta. Weź się w garść! Wstałam, wspierając się o zimny mur. Sigarr nadal się nie podnosił. Ruszyłam dalej. Wdepnęłam obcasem w kałużę i zadrżałam. Krew, wszędzie krew. I to wszystko niepotrzebnie. Gdzie sprawiedliwość? Przecież to nie musiało… Oddech przyśpieszył mi jeszcze bardziej. Nie, nie teraz. Muszę się opanować. Nie czas na rozmyślanie. Potrafisz się opanować, Laureen, wiem, że potrafisz. Nabrałam więcej powietrza, po czym wypuściłam je bardzo powoli. Nie mógł postąpić inaczej.
Sigarr wreszcie podniósł się z klęczek. Widok muskularnego, stworzonego do walki ciała sprawił, że włoski na plecach stanęły mi dęba. Przełknęłam ślinę. Dlaczego tak na mnie działasz? Mogłam zatracać się w jego obecności, ale nie teraz, kiedy stał pośród morza trupów i wycierał zakrwawiony miecz o płaszcz niewinnej ofiary. Zrobiłam krok naprzód i kolejny. Wtedy na mnie spojrzał. Znieruchomiałam. Moc wręcz z niego wypływała. Czułam, że pragnie się uwolnić. Wydawała się tak żywa – zupełnie jakby wewnątrz Sigarra mieszkała bestia. Czułam ją, jak gdyby stała obok. Sigarr nie zrobiłby mi krzywdy, miałam pewność. Jednak bestia… to był osobny problem. Stanowiła istotę Sigarra, a z całą pewnością jej sporą część.
– Chcesz tak żyć? – zapytał.
Rozpacz przedzierająca się przez ciche słowa odebrała mi mowę. Spod jego stóp wydostał się cichy jęk. Spojrzeliśmy w dół. Jeden z pokonanych ludzi wyciągnął ku niemu rękę. Sigarr uniósł miecz i pchnął człowieka prosto w serce.
– Nie! – krzyknęłam, zaraz zasłaniając drżące usta dłonią.
Wpatrywałam się w Sigarra niczym w nieoswojone zwierzę. Cierpiał, wiedziałam to, a jednak zabijał. Pragnęłam mu ulżyć, a zarazem zrozumieć. Wreszcie cokolwiek zrozumieć.
Nie mogę teraz… Spojrzałam na zmasakrowane ciała i przełknęłam ślinę.
– Chcesz tak żyć? – zapytał ponownie.
Adrenalina dodała mi odwagi.
– Przecież sam wybrałeś takie życie.
Czułam, że bestia cofnęła się i – zaskoczona moją zuchwałością – ukryła we wnętrzu Sigarra. Oddech powoli mi się wyrównywał i skupiłam wzrok na Sigarze. Wyczułam zmianę. Powietrze się ochłodziło, a bestię powoli zastąpiły smutek oraz tęsknota za czymś dawno zapomnianym. Sigarr opuścił ramiona.
– Nie musiałem wybierać. Już byłem mordercą.
Rozdział I
Stałam na moście, wpatrzona w setki ludzi niezdających sobie sprawy z mojego małego szpiegostwa. Gdy zatrzymałam wzrok na zakochanej parze, ogarnął mnie smutek, a zaraz za nim pojawiła się irytacja. Westchnęłam. Dlaczego tak trudno uchwycić emocje? Od dziecka uwielbiałam patrzeć na proste, codzienne czynności. Ojciec śmiał się ze mnie i nazywał podglądaczem. W domu często chowałam się na szczycie schodów za wielką donicą z palmą i spoglądałam w dół. Widziałam stamtąd zarówno wejście, jak i hol. Czułam, że ta kryjówka należy całkowicie do mnie – przynajmniej do momentu, w którym zostałam nakryta. Ojciec podkradł się do mnie i chwycił pod pachy. Krzyknęłam, a on uniósł mnie i zakręcił w koło.
– Tato, nie skradaj się tak!
– O, czyli to ja źle robię? – Rozczochrał moje starannie uczesane w kłos włosy. – A nie ty, podglądając i podsłuchując, co?
– Oj, tato. – Wydęłam usta.
Opuścił mnie na podłogę i pocałował w czoło.
– Zmykaj do reszty. I żebym cię więcej nie nakrył!
Pobiegłam na koniec korytarza i skręciłam za ścianę. Przylgnęłam do niej, a serce chciało mi wyskoczyć z piersi.
– Typowy podglądacz. – Usłyszałam jeszcze słowa ojca, zanim zszedł na dół do gości. Ale co poradzę? Już od tamtej pory lubiłam przyglądać się wszystkiemu, co ludzkie. Patrzyłam, jak mężczyzna w pasiastej koszuli w nieskończoność rzuca frisbee kremowemu labradorowi. Jak kobieta w sztywnej garsonce uszytej z jedwabiu najlepszej jakości nigdy nie siada na ławce, obawiając się zabrudzenia cennego kostiumu. Jak długoletnie małżeństwo dzień w dzień o dziesiątej chodzi na spacer do Fairmount Park – zawsze wybierają te same ścieżki parku i trzymają się mocno za ręce. Mężczyzna nie spuszcza wzroku ze stale mówiącej żony. Gdy kiedyś siedziałam na ławce, przeszli obok mnie i mogłam usłyszeć fragment ich rozmowy.
– Czemu ty zawsze musisz tyle mówić? – narzekał mężczyzna.
Spojrzałam wtedy na niego i dostrzegłam radosne iskry w oczach. Kobieta zrobiła naburmuszoną minę, po czym się zaśmiała.
– Oj, nie drocz się, tylko słuchaj…
I odeszli dalej poza zasięg mojego słuchu. Znajdowali się bardzo daleko. Oboje niemal tak samo siwi, ale włosy mężczyzny były rzadsze. Żona najczęściej ubierała się w kwieciste sukienki, a mąż na błękitne koszule zakładał tweedowe marynarki. Dla większości wyglądali przeciętnie, jednak nie dla mnie. Zawsze chciałam obcować z ludźmi, czytać mimikę ich twarzy, a następnie dopowiadać ciąg dalszy w zaciszu własnej ciemni. Szef był co prawda przeciwny starym metodom wywoływania zdjęć, bo zwyczajnie kosztowały zbyt dużo, jednak nie udało mu się przekonać mnie do swoich racji – kupiłam skaner do negatywów, dzięki czemu nie musiałam się martwić jakością cyfrowych kopii. Wymagało to trochę zachodu, ale kochałam moment, w którym wchodziłam do jedynego miejsca na ziemi należącego wyłącznie do mnie. Najchętniej fotografowałabym wyłącznie ludzi, ale cóż, zleceń się nie wybiera. A przynajmniej nie wtedy, gdy jest ich coraz mniej.
Budynek Crescent Boat Club rysujący się w oddali na tle błękitnego nieba nie posiadał choćby części elektryzującej siły, jakiej dostarczali ludzie. Chociaż musiałam przyznać, że mury z szarego kamienia prezentowały się wyjątkowo dobrze. Dwa dni wcześniej odwiedziłam siedzibę klubu i zrobiłam kilka zdjęć z bliska, jednak brakowało mi jeszcze ujęcia z oddali. Najlepsze do tego miejsce stanowił most na rzece Schuylkill. Odgarnęłam z twarzy długie blond włosy, niechętnie skupiając się na uchwyceniu budowli pod jak najlepszym kątem. Ruszyłam wzdłuż mostu, raz przybliżając, raz oddalając się od jego krawędzi. Promienie sierpniowego słońca nie ułatwiały zadania, migając niesfornie w obiektywie. Dobrze, że zabrałam ze sobą filtr polaryzacyjny. Zmieniłam obiektyw na szerokokątny o stałej ogniskowej. Wreszcie ustawiłam statyw niemal na środku mostu, stając plecami do słońca. Obserwując budynek, ustawiłam ekspozycję. Wykonałam zdjęcia, po czym przeniosłam statyw nieco na lewo – dobry fotograf często eksperymentuje z kadrami, a do tego przecież dążyłam. Uśmiechnęłam się. No, powinno być dobrze, na pewno coś wybiorę z całej kliszy. Spakowałam akcesoria do plecaka i założyłam go na plecy, statyw przewiesiłam przez ramię, a aparat zawiesiłam na szyi, uprzednio zasłoniwszy obiektyw. Przypadkiem potrąciłam kogoś torbą.
– Ej! – oburzył się mężczyzna w zielonej koszuli.
– Przepraszam – bąknęłam zmieszana, po czym zeszłam z mostu.
Już po kilkunastu minutach znalazłam się w ogromnym East Fairmount Park, a raczej w jego południowej części, często odwiedzanej przez turystów. Ze względu na Filadelfijskie Muzeum Sztuki oraz sławne schody Rockiego sama zwiedziłam go w pierwszej kolejności, gdy tylko tu przyjechałam. Rozciągały się po mojej lewej, prowadząc do wejścia do muzeum. Mogły pomieścić setki ludzi. Nieraz wchodziłam na nie, mając ochotę wykrzyczeć światu wszystkie swoje plany, nadzieje, wątpliwości, wszystko. Poczuć tę wolność i spoglądać na znajdujący się niemal pod moimi stopami Eakins Oval, a przede wszystkim pomnik Washingtona wraz z fontanną.
Odetchnęłam głębiej, ciesząc się zapachem drzew i kwiatów. Zerknęłam na zegarek. Zbliżało się południe, a Tessy nadal nie było. Żeby zdążyć na rozmowę o pracę, musiałam pojechać metrem. Westchnęłam. A miałam taką ochotę na spacer. Trudno, spotkanie z Tessą było ważniejsze. Usiadłam na ławce, przyglądając się lecącym po niebie łabędziom. Ciekawe, że zawsze formowały klucz, nigdy go nie przerywając. Wzdrygnęłam się, gdy patrząc na nie, przypomniałam sobie, jak guwernantka starała się wpoić mnie i mojemu rodzeństwu właściwy sposób myślenia. Ciągle powtarzała: „Macie ściśle trzymać się zasad. W prawdziwym świecie nie ma miejsca na żadne dyrdymały”. Niezwykle silnie akcentowała ostatnie słowo, zawsze przy tym patrząc w moją stronę. Mimo upływu czasu odruchowo zacisnęłam pięści. Dlaczego przeszłość nadal miała na mnie tak duży wpływ?
Obok przechodziło wielu ludzi, rozmawiając wesoło. Większość kierowała się do muzeum albo pod pomnik Rockiego, żeby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Między grupkami przystających co chwilę turystów szli mieszkańcy Filly z teczkami w rękach, ubrani w garnitury czy kostiumy, zupełnie nie zwracając uwagi na piękno, które mijali każdego dnia. Panował straszny gwar, jak zwykle w wakacje.
Nagle w kieszeni zadzwonił mój telefon.
– Lori, gdzie jesteś? – Usłyszałam w słuchawce głos Tessy.
– Na ławce niedaleko pomnika Rockiego – odpowiedziałam i wstałam, by się rozejrzeć.
– Chyba cię widzę, już idę.
Tessa się rozłączyła, a po chwili moją uwagę przyciągnął znajomy głos, wołający mnie po imieniu. Ucieszyłam się, że zaraz ją zobaczę, choć kiedy przypomniałam sobie, czemu chciałam tego spotkania, ponownie się spięłam. Odwróciłam głowę, Tessa już szła w moją stronę. Cieszyłam się, że jako specjalista do spraw marketingu w dużej firmie reklamowej miała nienormowany czas pracy i mogła wyjść, kiedy tylko chciała. Szef bardzo ją cenił, ponieważ potrafiła zarządzać firmą z precyzją szwajcarskiego zegarka. Na jednym z firmowych przyjęć w pracy Tessy udało mi się z nim porozmawiać i bardzo ją chwalił.
Była coraz bliżej, a jej kasztanowe, lekko kręcone włosy podskakiwały przy każdym kroku niczym miedziane sprężyny. Pomachałam ręką, a na jej szczupłej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Niemal zawsze wesołe oczy zdawały się jeszcze bardziej rozjaśniać. W miarę jak się zbliżała, jak zwykle zaczęłam jej zazdrościć dobrych genów. Smukła sylwetka, długie nogi i jeszcze to wyczucie dobrego stylu. Gdy Tessa znalazła się kilka kroków ode mnie, zauważyłam, że trzyma w dłoniach parujące kanapki filadelfijskie. Od razu uniosła ręce w przepraszającym geście, po czym przysiadła się do mnie. Cała ona.
– Wiem, że się spóźniłam – zaczęła zdyszana – ale zobacz, co przyniosłam.
Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że Tessa znała mnie najlepiej. Wzięłam od niej bagietkę i odruchowo zajrzałam do środka. Uśmiechnęłam się pod nosem. Żadnych pomidorów. Przez chwilę jadłyśmy w milczeniu, obserwując tętniący życiem park. Obok nas przeszła głośna grupa czarnoskórych, możliwe, że pochodzili z Nigerii – przez te wszystkie lata nauczyłam się rozpoznawać niektóre akcenty.
Tessa odezwała się pierwsza, zaczynając temat koleżanki z pracy, Ann, która ciągle narzekała na swoje życie. Spojrzałam ukradkiem na zegarek. Niestety nie miałam dziś czasu na plotki. Sięgnęłam do kieszeni i zaczęłam obracać pierścionek zaręczynowy między palcami. Musiałam się pośpieszyć i przejść do rzeczy. Wyprostowałam się i odchrząknęłam. Tessa przyjrzała mi się uważnie, zgniatając w dłoniach papierek po bagietce. Mój już dawno był porwany na małe kawałeczki.
– Wiem, że wyrwałam cię z pracy, ale miałam ważny powód.
– Myślałam, że po prostu lubisz moje towarzystwo – odparła, puszczając oczko.
Przeczesałam włosy, jednocześnie unikając jej przenikliwego spojrzenia.
– Jasne, ale…
– Wiem, przyszłyśmy tu w konkretnej sprawie. Mów.
Jak miałam jej to powiedzieć? Doskonale znałam jej obiekcje i opinię w związku z moimi wyborami miłosnymi. Najprościej by było, gdyby się dowiedziała jakoś przypadkiem. Jednak nie mogłam jej tego zrobić. Za bardzo mi na niej zależało. Poza tym, cholera, jesteśmy dorosłe czy nie? Podniosłam wzrok, patrząc wprost w jej piwne oczy.
– Ja i Josh… on… poprosił mnie o rękę. Zgodziłam się.
Nastąpiła chwila ciszy, a moje dłonie zaczęły się pocić. Czym prędzej wytarłam je w materiał tuniki. Czy zawsze było tu tak gorąco? Obok nas wylądował kos i chwycił kawałek bułki, który musiał upaść na ziemię, po czym odleciał. Szkoda, że nie zabrał mnie ze sobą.
– Cóż, znasz moje zdanie – zaczęła ostrożnie Tessa. Już chciałam bronić Josha, lecz ona uniosła rękę, nie pozwalając sobie przerwać. – Ale jeśli uważasz, że to właściwa decyzja, to jestem z tobą.
Rzuciłam się jej na szyję, śmiejąc się radośnie. Nie mogłam liczyć na więcej z jej strony. Zawsze kiedy tylko nadarzała się okazja, Tessa pokazywała, jak bardzo nie znosi Josha. Wiele razy próbowałam się dowiedzieć, dlaczego tak było, jednak ona unikała odpowiedzi.
– Czemu tak bardzo go nie trawisz? – zapytałam zeszłego roku podczas przygotowań do pikniku.
Tessa zawijała właśnie kanapki w folię aluminiową, strasznie szeleszcząc.
– Tesso?
– Tak? Wybacz, nie usłyszałam.
Oparłam ręce na biodrach. Odwróciła się i niemal na mnie wpadła.
– Nie rób ze mnie głupiej – powiedziałam.
Zacisnęła wargi w wąską kreskę.
– Nie robię, ale…
Ktoś zapukał do drzwi. Tessa odłożyła kanapki i poszła otworzyć. Nic więcej wtedy nie powiedziałam. Później nie próbowałam już do tego wracać, bo wiedziałam, że żadne naciski nie pomogą i ona niczego nie powie.
– Mam do ciebie prośbę. – Wysunęłam się z jej objęć i spojrzałam na nią poważnie. – Zostaniesz moją druhną?
Tessa uśmiechnęła się i ścisnęła mnie mocniej za ramiona.
– Oczywiście! Chyba w to nie wątpiłaś?
Zaśmiałam się, próbując ukryć skrępowanie. Najgorsze było to, że rzeczywiście wątpiłam. Nie miałam innych przyjaciółek. Tessę poznałam tuż po przeprowadzce. Siedziałam na podobnej ławce jak teraz. Tamtego dnia Tessie złamał się obcas. Podeszła do mnie i zapytała, czy mam klej. Nie miałam, ale poradziłam oderwać drugi obcas. Tak też zrobiła. Potem przysiadła się i zaczęła opowiadać o swoim dniu, a później o całym życiu. Nie mogłyśmy się rozstać. To właśnie Tessie pierwszej powiedziałam o ciąży. Wszystko to działo się ponad jedenaście lat temu. Obie byłyśmy wtedy młode, ona zaczynała pierwszą pracę po studiach, a ja dopiero kończyłam siedemnaście lat. Tyle czasu spędzonego razem. Tylko Josh znał mnie dłużej. Spędziliśmy ze sobą czternaście lat, mieliśmy wspaniałą córkę, Cassidy, a teraz zamierzaliśmy się pobrać. Powinnam się cieszyć z nadchodzącego ślubu, a jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że znów daję się usidlić. Jeszcze ta dzisiejsza rozmowa o pracę. Tak bardzo chciałabym wypaść jak najlepiej. Takie szanse nie zdarzają się codziennie.
– Lori? – Ponaglający głos Tessy wyrwał mnie z zadumy.
–Tak?
– Spytałam, czemu się wreszcie zdecydowaliście.
– Cóż, najwyższa pora, prawda?
Nie dała się tak łatwo zbyć.
– Lori.
Westchnęłam i spojrzałam w dal. Chłopczyk na deskorolce omal nie wywinął orła, próbując ominąć sznaucera. Szkoda, że nie zmieniłam kliszy, byłoby z tego fajne ujęcie.
– Cassidy mnie o to poprosiła. Wiesz, że rodzice jej najlepszej koleżanki, Kath, obchodzą rocznicę. Kath chwaliła się przed Cassi przyjęciem, a ona się przejęła. Wchodzi w trudny wiek, nie chcę jej tego jeszcze bardziej komplikować.
– I dlatego wolisz się poświęcić?
Prędko wstałam, niemal uderzając aparatem o bok ławki. Obie potrafiłyśmy uparcie obstawać przy swoim, jednak Tessa, będąc singielką, pielęgnowała tę cechę. Ja natomiast nauczyłam się żyć na zasadzie kompromisów. Na szczęście z Joshem nie było to trudne. Rzadko bywał w domu, często wyjeżdżał na odbywające się poza miastem rozprawy. Ludzie ściągali go w odległe rejony, wiedząc, że mają do czynienia z jednym z najlepszych adwokatów w Filadelfii. Renoma Josha była imponująca. Jeszcze w zeszłym roku opowiadał mi o ciekawszych przypadkach, lecz kilka miesięcy temu przestał. Natłok obowiązków sprawiał, że wieczorem nie miał nawet siły zjeść kolacji, nie mówiąc o wyczerpującej rozmowie. Gdy tylko zaczęłam myśleć, że przestało mu zależeć, oświadczył mi się. Chociaż nadal nie wiedziałam, czy podjęłam właściwą decyzję. Może rzeczywiście nie powinniśmy brać ślubu? Tylko że jest jeszcze Cassi.
Tessa również wstała. Nie oczekiwała odpowiedzi, za dobrze mnie znała.
Zabrałam swoje rzeczy. Ruszyłyśmy szeroką alejką, otoczone zapachem trawy oraz kwitnących dalii. Dookoła dał się słyszeć śpiew ptaków, mieszający się z gwarem dziecięcych zabaw. Dwóch chłopców przecięło nam drogę, śmiejąc się w głos. Mogli mieć najwyżej kilka lat. Siedzące niedaleko matki zawołały do nich coś o zachowaniu ostrożności, po czym wróciły do rozmowy. Chciałam uchwycić ulotną beztroskę. Spojrzałam na zegarek i pokręciłam głową. Nie miałam już czasu. Przyśpieszyłam, zostawiając za sobą radosną scenę.
Doszłyśmy na skraj wyłożonej kostką alejki, gdzie droga się rozwidlała. Przytuliłam Tessę.
– Dziękuję.
– Och, daj spokój.
Normalnie namówiłabym ją, żeby zadzwoniła do pracy i powiedziała, że już się nie zjawi – oczywiście, jeśli akurat nie miałaby żadnego pilnego spotkania. Wspólnie przygotowałybyśmy lunch, a potem, zajadając się nim, śmiałybyśmy się przy kolejnej głupiej komedii romantycznej. Jednak tego dnia wolałam zostać sama. Ale pozostawała jeszcze jedna rozmowa do przeprowadzenia.
Metro zawiozło mnie niemal pod sam budynek otwartego trzy miesiące temu oddziału popularnej gazety „The Philadelphia Inquirer”. Wygładziłam koszulę i przeczesałam palcami włosy. Nie było czasu na nic więcej. Młoda kobieta w recepcji oznajmiła, że pan Smith jest wolny i zaprasza do ostatniego biura po lewej. Po drodze wycierałam spocone dłonie w cienkie lniane spodnie. Starałam się uspokoić przyśpieszony oddech, myśląc o przyjemnych rzeczach. Co prawda minęły dwa lata od ostatniej rozmowy o pracę, ale to przecież nic wielkiego. Wtedy nic nie poszło, jak trzeba. Nieważne. Potrzebowałam zmian. Ciągła stagnacja zaczynała wywierać na mnie negatywny wpływ. Zebrałam się na odwagę, po czym weszłam do przestronnego biura.
Pan Smith okazał się miłym mężczyzną blisko pięćdziesiątki. Jego sylwetka była wychudzona, a wyraz twarzy niezdrowy. Jednak to głębokie cienie pod oczami przyciągały wzrok w pierwszej kolejności. Musiał się ich nabawić podczas spędzania długich godzin w biurze lub przy komputerze. Podeszłam do biurka i podałam mu pendrive’a z portfolio. Wpiął urządzenie do laptopa i zaczął przeglądać pliki w ciszy. Usiadłam naprzeciw i czekałam. W końcu wyjął pendrive’a z portu i odłożył na szklany blat biurka.
– Czy wie pani, że fotografia plenerowa różni się od reporterskiej?
– Wiem. Będę miała mniej czasu na wyszukaną ekspozycję. Dam sobie radę.
– W takim razie podskoczę, a pani zrobi mi zdjęcie, łapiąc w połowie kadru. Zobaczymy, czy sobie pani poradzi. Proszę pamiętać, że będzie tylko jedna próba. Nie ma drugich szans tak samo, jak nie ma powtórek dobrych akcji meczu.
Zdziwiłam się, lecz podniosłam się z krzesła i wyjęłam nikona. Sprawnie zmieniłam kliszę. Pan Smith wstał, poprawił krawat, po czym skinął mi głową. Spojrzałam przez wizjer. Już miałam nacisnąć spust migawki, gdy obraz niespodziewanie zaczął podskakiwać, jak na starym filmie. Trwało to zaledwie kilka sekund. Cholera jasna! Spojrzałam na pana Smitha z zakłopotaniem.
– Przepraszam, aparat…
– Wystarczy.
– Może spróbuję jeszcze…
Westchnął i zapiął guzik marynarki.
– Dziękuję. Odezwiemy się.
W pośpiechu zabrałam rzeczy i wyszłam ze wzrokiem wbitym w podłogę.
Ruszyłam w stronę domu, kręcąc z niedowierzaniem głową. Co się w ogóle stało? Przyjrzałam się urządzeniu, szukając rys lub uszkodzeń. Żadnych. Może za bardzo się wszystkim przejmowałam? Przecież to niemożliwe, żeby obraz rzeczywiście podskoczył. Wybranie okrężnej drogi pozwoliło mi zyskać nieco czasu dla siebie. Ostatnio zajmowałam się głównie domem oraz rodziną. Zamyśliłam się. Lubiłam swoje życie, jednak od małego uważałam, że każdy człowiek powinien dokonać czegoś ważnego. Byłam dumna z tego, że zdobyłam się na odwagę i opuściłam rodzinny kraj. Odcięłam ograniczającą pępowinę, a Josh mi w tym pomógł. Wiedziałam, co do niego czułam, jednak ostatnio ta miłość przestawała mi wystarczać. Czekałam na niespodziewany zwrot akcji. Możliwe, że właśnie takim miał się okazać ślub. Nigdy nie chciałam wyjść za mąż. Uważałam, że to wyrzucenie pieniędzy w błoto. Miałam pieniądze, ale nie kwapiłam się do ich wydawania – nie czułam się ich właścicielką. Każdego roku Josh zarabiał potężne sumy, a ja? Z zaledwie kilkoma zleceniami miesięcznie mój wkład do domowego budżetu był niewielki. Co prawda każde zlecenie na fotografię analogową było dwukrotnie lepiej opłacane niż na cyfrową, jednak nie zawsze udawało mi się je znaleźć. W agencji Magnar, dla której obecnie pracowałam, na szczęście cenili analog, dzięki czemu mogłam szlifować swoje umiejętności i posługiwać się narzędziami, do których miałam większy sentyment niż do cyfrówek. Ojciec zaraził mnie miłością do fotografii analogowej. Tęskniłam za nim, a za każdym razem, gdy wykonywałam zdjęcie aparatem analogowym, czułam, że jakimś cudem znajduję się bliżej niego. Kilkakrotnie chciałam do niego napisać. Wiedziałam, że by się ucieszył, jednak na pewno od razu chciałby przelać mi pieniądze, a ja ich nie chciałam. Przyjmując je, przyznałabym się do błędnej decyzji dotyczącej wyjazdu z rodzinnych stron. Poza tym ojciec pewnie chciałby coś w zamian. Wolałam nie myśleć, co mogłoby to być.
Weszłam na Brandywine Street, przy której znajdowały się szeregowo ustawione domki. Większość z nich pokrywała jasna farba, odbijająca ciepłe promienie słońca. Do drzwi wejściowych prowadziło kilka schodków, a u ich podnóża rozciągało się niewielkie podwórko. Od ulicy odgradzał je równo przystrzyżony żywopłot. Jeden z takich domków należał do mnie. Kiedy go ujrzałam, poczułam spokój. Czym się właściwie martwię? Szczęście tworzą krótkie momenty. Szybko wspięłam się po szarych, kamiennych schodkach i po chwili znalazłam się w środku. Byłam niemal przekonana o słuszności podjętej decyzji. Na chwilę przestałam nawet myśleć o zaprzepaszczonej możliwości pracy. Dzisiaj Josh wyjątkowo miał wolne, a Cassidy rozbolał brzuch, więc oboje zostali w domu. Kiedy ujrzałam ich krzątających się razem po kuchni, ich złote włosy oraz radosne błękitne oczy, uśmiech rozświetlił moją twarz, przeganiając wszelkie zmartwienia.
Przeszłam przez duży salon, obrzucając spojrzeniem nieco już zużytą fioletową kanapę, która zajmowała centralną pozycję. Usiadłam na niej, ciesząc się miękkimi poduszkami. Była z nami, odkąd wprowadziliśmy się do tego domu. Mogliśmy ją wymienić na nową, skórzaną, jednak do tej miałam sentyment. Kupiłam ją za swoje pierwsze zarobione pieniądze, była z nami od samego początku przygody w nowym miejscu. Dwa fotele o tym samym fioletowym odcieniu ustawiliśmy po obu stronach kanapy, a pomiędzy całym kompletem tkwiła ciemnobrązowa ława. Ściany koloru kości słoniowej zawsze wprawiały mnie w pogodny nastrój. W pokoju znajdowały się też barek, niska szafka ze stojącym na niej telewizorem, dwa regały na książki oraz niewielki, okrągły stolik, a na nim wazon z czerwonymi tulipanami. Uwielbiałam ich delikatny zapach.
Gdy Cassidy mnie zobaczyła, podbiegła uśmiechnięta i rozczochrana, po czym opadła na kanapę. Przytuliła się mocno. Odwzajemniłam uścisk i pocałowałam ją w czoło.
– Co przygotowaliście?
– Twoje ulubione pissaladiere! – wykrzyknęła radośnie.
Szeroki uśmiech wydawał się zajmować niemal całą twarz Cassidy. Tak jak u Josha, złote włosy, które teraz opadały jej na czoło, były jaśniejsze niż moje. Jednak uwydatnione kości policzkowe oraz jasną cerę odziedziczyła po mnie.
– Tarta cebulowa? Myślałam, że tata nie potrafi ugotować nawet jajek.
– Kochanie, wiesz, że dla ciebie wszystko. – Josh znalazł się przy nas w okamgnieniu.
Cassidy popędziła z powrotem do kuchni, żeby zająć się nadziewaniem ciasta. Wstałam, a Josh przyciągnął mnie do siebie i namiętnie pocałował. Dawno mnie tak nie całował. Przymknęłam oczy, pragnąc rozkoszować się chwilą. Wreszcie odsunęliśmy się od siebie, uśmiechając niczym dwójka nastolatków. Może ślub wcale nie był złym pomysłem, skoro moja zgoda wpłynęła na niego tak pozytywnie? Josh był ode mnie dużo wyższy, przez co mimo metra siedemdziesięciu wzrostu musiałam stanąć na palcach, aby go pocałować.
– Obiad będzie za godzinę.
– Dobrze się składa, bo muszę wywołać kilka zdjęć, a potem zeskanować negatyw. Jutro mam się z nimi pokazać w biurze, inaczej Mike gotów dać kolejne zlecenie komuś innemu.
Mój szef lubił, gdy wszystko chodziło jak w zegarku. Czasem wydawało mi się, że tylko praca sprawiała mu przyjemność. W sumie po dwóch rozwodach człowiek zaczyna doceniać inne wartości.
– Dobrze. Zapukam, kiedy nakryjemy do stołu.
– Dziękuję.
Cmoknęłam go w policzek. Josh z ociąganiem wypuścił mnie z objęć. Wróciłam na korytarz, gdzie skręciłam w lewo, na tył domu. Minęłam drewniane schody prowadzące na pierwsze piętro. Przeszłam jeszcze kilka kroków, aż wreszcie otworzyłam ostatnie drzwi po prawej i zanurzyłam się we własnym świecie. Nikt poza mną nie miał do niego wstępu. Pokój składał się z dwóch części. Mniejsza stanowiła niewielki przedsionek, odgradzający od niemile widzianego oświetlenia dochodzącego z korytarza. Druga natomiast, większa, stanowiła główną ciemnię. Nie było w niej żadnych okien. Słabe czerwone oświetlenie z lampy ciemniowej ukazywało jedynie zarys znajdujących się tu przedmiotów. Na blatach leżały trzy kuwety, przeznaczone na wywoływacz, utrwalacz oraz wodę. Chemię przechowywałam w butelkach ustawionych obok naczyń z koreksem. Znajdował się tam również powiększalnik. Gdzieniegdzie można było dostrzec obiektywy o różnej ogniskowej. Wszystko to sprawiało, że się uśmiechnęłam. Usiadłam na niewielkim, obrotowym stołku i sięgnęłam po aparat. Położyłam go na blacie, zgasiłam światło i ostrożnie zaczęłam wyjmować z niego kliszę.
Po nieco godzinie, gdy zbliżałam się do końcowego etapu pracy, a zegar ciemniowy odliczał ostatnie minuty, usłyszałam pukanie do zewnętrznych drzwi. Skończyłam rozwieszać zdjęcia i po kwadransie wyszłam z ciemni. Kilka zdjęć wyszło naprawdę dobrze. Odruchowo otrzepałam o siebie dłonie, wciągnęłam powietrze i skierowałam się do kuchni, z daleka kuszona apetycznym zapachem tarty.
Zapraszam do obejrzenia trailera książki, jeśli jeszcze nie jesteście przekonani.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz